Stoke jakby się zmieszał. Odwrócił wzrok. Wyrzuty sumienia? Nie, co innego: litość z wysoka.
– Czy naprawdę tak pan uważa? – szepnął. – Akurat do pana? I co takiego panu powiedział? Co objawił? Co zmienił?
Daniel otworzył usta; i zaraz zamknął.
– Nie pamięta pan – ciągnął Stoke – bo nie ma czego pamiętać. Nie do pana przemówił. Sądził pan, że Boga można oszukać podobnymi jak NNI sztuczkami? On wie. On wie.
Daniel usiadł ciężko. Uciekał teraz wzrokiem od Stoke'a. Zarazem był na niego wściekły i przed nim poniżony; czuł zarazem ulgę i zawód. To prawda, głupotą ze strony Redinga, wielką głupotą było zakładać, iż objawienie faktycznie przeznaczone było jemu, a Kilmouth, to znaczy Stoke, je wykradł. Absurd. Z definicji – to Bóg się objawia. On wybiera czas, miejsce i osobę. Nie można Go przechytrzyć.
Ów psychiczny dyskomfort ostatnich tygodni brał się właśnie stąd: Daniel wiedział, że został dotknięty i wobec tego szukał w sobie i w świecie konsekwencji teofanii; tymczasem takowych nie było. Lecz próżnia domagała się wypełnienia. Każdy fakt można stosownie zreinterpretować, skoro człowiek wierzy.
Ale teraz wyzbył się tych ambicji. Pozostawało wrażenie. Ujrzał cień w ruchu; został muśnięty skrzydłem anioła. Ludzie fiksują od mniejszych rzeczy.
Lionel Stoke pochylał się ku niemu. Odłożył cygaro, splótł dłonie. Nie uśmiechał się, nie szydził – był natomiast niezwykle skupiony.
– Danielu – mówił – ja w pełni rozumiem takie pragnienie. Jestem ci w nim bratem. Co innego mnie motywowało? Dlatego teraz ty z kolei powinieneś zrozumieć mnie. Nie domagaj się niemożliwego. Jakże ja mógłbym spełnić twoje żądanie? Zrozum. Proszę.
W tym momencie Reding zdał sobie sprawę, że może po prostu wstać i wyjść stąd, Stoke nie przeszkodzi mu w żaden sposób, na pewno nie ucieknie się do przemocy. To w żadnym wypadku nie było porwanie.
Problem w tym, że nie nakręcono do tej pory wielu filmów kodujących podobne sytuacje i konwencja była niezmiernie trudna do rozpoznania.
– A więc – westchnął Daniel, wciąż ze spojrzeniem asekurancko opuszczonym – tak to się odbyło: jak Kontakt. Uruchomiłeś program Poszukiwania i Komunikacji z Inteligencją Najwyższą. Co?
– Tak.
– Ale skoro już, dlaczego nie objawił ci się bezpośrednio? I jak to się stało, że akurat wam udało się rozszyfrować Algorytm Teofanii? Hę?
– Jak sam powiedziałeś, wykorzystuję tu majątek Kilmoutha, ludzi i maszyny jego firm. Nie sądzę zresztą, by wcześniej ktokolwiek dokonywał podobnych analiz na analogiczną skalę. Tego nie widać na pierwszy, ani na dziesiąty rzut oka. To są zależności głębokie, wysokie piętra abstrakcji.
– Co ty nie powiesz. Ale gdybyś…
Do living-roomu wpadł jeden z goryli, w biegu odbezpieczał pistolet. Zaczął głośno piszczeć alarm. Ktoś gdzieś krzyknął i rozległy się strzały, pojedyncze i serie, wiele naraz. Stoke i Reding poderwali się na nogi. Rozprysła się szyba; za deszczem szklanych odłamków i czarną płachtą zerwanej story wleciała do środka skulona postać. Automat w jej rękach zatrzeszczał przeciągle, jakby ktoś bardzo szybko darł metalową siatkę, i zgiętego w pół goryla rzuciło w kąt, na drzewko bonsai. Stoke otworzył usta, uniósł rękę, postać się obróciła (to Fouche!) i dyrektor Eccite dostał serię w pierś. Daniel odskoczył. Lionel zwinął się w embrion na dywanie u jego stóp.
Przez drzwi po przeciwnej stronie wbiegł krwawiący z szyi drugi goryl, trzęsły mu się ręce. Kuśtykając, usiłował w pośpiechu zmienić magazynek. Zobaczył Fouche'a i potknął się. Z przestrzeloną piersią padł jak kłoda. Za nim wszedł Wroński, chował właśnie pistolet. Daniel zdał sobie sprawę, że major strzelił tamtemu w plecy.
Ponieważ patrzył na niego, nie widział, jak Fouche wybiega przez drugie drzwi i strzela do kogoś w głębi domu.
Wroński uniósł do ucha krótkofalówkę. Daniel przypatrywał mu się w milczeniu. Najemnik był w dżinsach i spranym swetrze. Reding obliczał w myślach czas i odległości.
– Okay – mruknął Wroński i wyłączył aparat.
– Jak?
– Masz przytomną kobietę. Wzięła twój telefon i zadzwoniła z krótkiej pamięci. Daniel pokręcił głową.
– Jak trafiłeś? – zapytał. Wroński rozłożył ręce.
– Wybacz, musiałem się zabezpieczyć. Powinieneś wydalić po miesiącu.
Daniel przelotnie zastanowił się, kiedy i w czym major podał mu ten nadajnik. Nie raz miał okazję. Bo kto zamawiał jedzenie? Kto przynosił? Kto otwierał? Kto nalewał piwo? Wroński, Wroński, Wroński.
Coś mignęło Redingowi za plecami najemnika. Major spostrzegł ruch gałek ocznych Daniela i błyskawicznie obejrzał się, przykucając w obrocie. Pogrzebacz świsnął mu nad głową. To nie był żaden z ochroniarzy widzianych wcześniej przez Redinga: facet był chudy, w okularach, no i nie miał broni palnej. Wroński kopnął go w goleń, złapał za rękę, przewrócił, wyrwał pogrzebacz i jednym uderzeniem roztrzaskał głowę.
Odrzuciwszy okrwawione żelazo wyszarpnął krótkofalówkę.
– Co, do kurwy nędzy, mało łba mi nie odrąbał, Bender, północne skrzydło, kto tam jeszcze jest, śpisz?
Przybiegł Fouche z jeszcze jednym najemnikiem. Major kazał im iść po benzynę. Spalą, pomyślał Reding. Oczywiście. Zresztą nie potrafiłby sobie teraz przypomnieć, czego tu dotykał.
– Podał ci jakieś serum prawdy? – dopytywał się Wroński przewróciwszy czubkiem buta zwłoki Stoke'a na plecy.
– Co?
– Skopolaminka, te rzeczy. Przecież po coś cię porwał. Wyciągnąć informacje i zneutralizować zagrożenie. Przechwycić dowody i twoje zabezpieczenie. Poszedłby teraz na całość.
– To nie było porwanie.
– E?
Daniel podniósł pogrzebacz, odsunął Wrońskiego, stanął nad zwłokami, po czym uderzył z głębokiego zamachu, rozbijając czaszkę szefa Eccite.
Pojechali prosto do posiadłości szalonego wuja Belli. Bella czekała na werandzie. Przyjechali dwoma samochodami, w pierwszym Wroński i Daniel, w drugim Fouche i dwóch pozostałych najemników. Oni zostali na farmie dłużej, dopilnować zniszczenia dowodów. Kiedy Daniel zjeżdżał na autostradę, nie było jeszcze widać dymu nad drzewami. Ale oczywiście to tylko kwestia czasu, kiedy zjawi się na miejscu policja. Śledztwo zacznie się od miejsca pracy ofiar, tudzież właściciela farmy i Reding nie musiał Wrońskiego pytać, by wiedzieć, nad czym się tamten teraz namyśla: czy mianowicie nie rozsądniej byłoby wobec powyższego usunąć z listy potencjalnych świadków pannę Moffat. Gdy więc zorientował się, dokąd major kieruje samochód, rzucił się, by wyrwać mu zza pasa pistolet. Wroński, gasząc poślizg, boleśnie wykręcił Redingowi lewą rękę.
– Zwariowałeś??
– Puszczaj!
– Odbiło ci?
– Przecież widzę, co się dzieje.
– Co niby?
– Sprawa się rypła, nie będzie żadnej forsy, co najwyżej odsiadka, więc likwidujesz świadków. Diabli wiedzą, czy ich też nie sprzątniesz – wskazał ruchem głowy za siebie.
– Pojebało cię? Już dawno cały swój oddział musiałbym wymordować!
Daniel wyrwał się majorowi, pomasował ramię.
– Więc co teraz?
Wroński spojrzał nań krzywo.
– Ty chyba wiesz lepiej. O czym tam gadaliście? I z kim – z kim właściwie mówiłeś? Co?
– O co ci chodzi?
– Tylko bez takich! Widziałem. Cały mózg miał zarośnięty tym oślizgłym gównem. Daniel wzruszył ramionami.
– Kilmouth? – rzucił major.
– Kilmouth jest wypłaszczony, sami się przecież upewniliśmy.
Kiedy zajechali, od razu podbiegł do Belli, odciągając ją pod dach i zasłaniając przed wzrokiem nadchodzących.
– To Wroński – szepnął. – Gdzie dziewczynki?
– W środku. Co mu się stało?
– Mhm? Nic. Taka jego uroda. Dzwoniłaś do kogoś jeszcze?
– Bo co? O co tu w ogóle chodziło? Wroński wszedł już na werandę. Ujął dłoń Belli, skłonił się i ucałował.
– Cieszę się, że mogliśmy się spotkać osobiście. Niestety, nie mamy czasu, teraz najważniejszy jest pośpiech. Jest pani spakowana? Musimy jak najszybciej opuścić kraj.
– Dlaczego?
Daniel tylko ścisnął ją za rękę. Posłała mu spojrzenie pełne rozpaczy.
– Zajmę się dziećmi – powiedziała cicho i zniknęła w cienistym wnętrzu.
Wroński wyjął swój telefon.
– Bukuję bilety – rzekł. – Gdzie masz forsę, na Kajmanach?
Reding przypomniał sobie o swoim telefonie. Znalazł go w kuchni, na lodówce; przez to okno Bella wypatrywała ich przyjazdu.
Wyszedł z domu, zszedł nad staw. Minęły zaledwie cztery godziny, lecz kolory i zapachy były już zupełnie inne, nie wiedział: naprawdę czy w jego percepcji. Nawet owady nie przejawiały zwykłej energii, apatycznie krążąc na wysokości kolan.
Wywołał notes telefonu i przescrollował na ekraniku dane przekopiowane z raportów. Lionel Stoke. To: zastrzeżony numer osobisty (mieli go od panny Moffat, bo rozważali i taką opcję). Zaznaczył i stuknął w połączenie.
Sygnał odezwał się zaledwie dwukrotnie. Potem:
– Tak?
– Przepraszam – rzekł Daniel. – Nie chciałem, żeby tak wyszło. Wybacz mi.
– Mogłem się spodziewać – odparł spokojnie Stoke. – Wasze działania zazwyczaj zaskakują was samych.
– Gdybym wiedział… Nie takie były moje intencje.
– Nigdy nie są. Nie mam żalu. Brałem to pod uwagę.
– Nie chciałbym zostać zapamiętany jako ten, który…
– Rozumiem. Jak powiedziałem, jestem ci w tym bratem. Ale to jedyne pokrewieństwo.
– Nie dasz nam szansy?
– To nie ja wybieram. Wiesz przecież, Danielu. Mogę nawet wam współczuć. Lecz jesteście zaledwie jałową ziemią pomiędzy. Doliną potencjału, koniecznym ugorem. W gruncie rzeczy taki jest los wszystkich ludów wybranych, gdy minie czas, czyż nie?
Nie wiedział, co odrzec. Milczeli czas jakiś. Owady brzęczały na niskiej nucie.
– To już nie potrwa długo, prawda?
– Już nie. Do zobaczenia, Danielu.
Rozłączył się.
Kiedy wsiadali, Wroński go spytał, z kim rozmawiał.