Doktor Katzinger posłał ironicznie uśmiechniętemu geologowi złe spojrzenie.
– Czy gdyby urodziło ci się dziecko z zespołem Downa albo i jeszcze mocniej upośledzone – spytał – utrzymywałbyś, że nie posiada ono duszy i jest zwierzęciem?
Herle odstąpił na to dwa kroki wstecz, uniósł brwi. Otworzywszy samozapalającego się papierosa, zaciągnął się głęboko.
Wydymając wargi, przyglądał się potem kończącemu kontrolę skafandra misjonarzowi.
– Co mam zmienić, jeśli uczucia nie zgadzają mi się z teorią? – mruknął wreszcie, rozeźlony i już bez uśmiechu. – Uczucia? Mhm…? A cholera z wami, zasram fideiści…
Katzinger szedł już ku śluzie habitatu. W skafandrze CGS-u miał dwa i pół metra wzrostu, ważył pół tony; nawet wziąwszy poprawkę na 1,22 g Rosy, dodatkowe obciążenie było olbrzymie. Skafander posiadał własne zasilanie, przechwytywał impulsy neuronalne Katzingera i wyprzedzał skurcze i rozkurczę jego mięśni; doktor znajdował się we wnętrzu robota, zatrzaśnięty został przez tytanowo-węglowy egzoszkielet. Urządzenie powrastało mu w organizm setkami i tysiącami nanoelektronicznych szypuł, wcisnęło się do wnętrza żył i tętnic, wpełzło do odbytu, cewki moczowej, ust, nosa, gardła, kanalików uszu. Nie było tu szybki hełmowej, nie było nawet hełmu, czarny pancerz krył obłą skorupą sam kształt ludzkiej sylwetki. Z mrocznego, wilgotnego i ciepłego wnętrza skafandra, pachnącego skórą niemowlęcia, wyłoniły się i przylgnęły do gałek ocznych doktora („Szeroko otwarte! Szeroko otwarte! Nie mrugaj, do cholery!") dwa polipy zakończone fotowzbudnymi membranami o wysokiej rozdzielczości impulsów. Nie mógł teraz opuścić powiek. Strzelano mu
światłem bezpośrednio w źrenice. Skafander zapośredniczył mu wzrok, gdzieś na powierzchni tej chropowatej skorupy znajdowały się, odporne na atmosferę Rosy i żrącą chemię jej oceanu, semiorganiczne ślepia, którymi patrzył będzie na świat przez najbliższe godziny.
Przed wejściem do śluzy doktor Katzinger po raz ostatni obejrzał się wstecz – spojrzenie zatoczyło stuosiemdziesięciostopniowy łuk, zanim nawet zdążył się poruszyć w swej technozbroi – i zobaczył Herlego: siedzącego w fotelu, z nogą założoną na nogę, palącego tego swojego beznikotynowego papierosa i gapiącego się w sufit. Sufit habitatu znajdował się tak nisko, że kapłan w skafandrze musiał uważać, by weń nie walić przy każdym kroku.
Wyszedłszy ze śluzy na zewnątrz habitatu, misjonarz mimowolnie zatrzymał się, bo przyssane do jego gałek ocznych oftalmoktory bluzgnęły mu w źrenice tak intensywnym widokiem, że z niemożności niedowierzającego zamrugania złapał doktora naraz ciężki, choć chwilowy stupor. Stał więc i patrzył, a że patrzył nie swoimi, nie ludzkimi oczyma, widział co innego niż na ekranach monitorów i w gęstych holografiach, na podstawie których to obrazów skonstruował sobie dotychczasowe wyobrażenie Rosy. Teraz planeta szczerzyła do niego zęby. Skafander CGS-u był urządzeniem należącym już do generacji nie tyle inteligentnych sług, co inteligentnych komplementatorów: on nie pomagał człowiekowi – on go uzupełniał. Nie narzędzie – a nieorganiczne ciało. To, co docierało do zewnętrznych receptorów skafandra, i to, co wstrzykiwał on oftalmoktorami w oczy i mózg Katzingera – otóż to nie było to samo. Po drodze informacja napotykała szereg filtrów oraz poddawana była licznym przekształceniom. Teraz doktor widział niewidzialne; niewidzialne – lecz przecież istniejące, realne. Góry płonęły szkarłatem radioaktywności. Fioletowe fronty cieplejszego powietrza sunęły ku niebu jak dno piekła. Z horyzontu biły weń koślawe pioruny, porozczapierzane zachłannie w krótkie łapy o tuzinie elektrycznych szponów. Samo powietrze w różnych miejscach posiadało różną barwę, czasami było przejrzyste, czasami mniej, czasami w ogóle. Ziemia się poruszała. W rzeczywistości – rzeczywistości homo sapiens – poruszało się co innego, ale ksiądz odbierał teraz prawie całe spektrum promieniowania elektromagnetycznego. Cisza pulsowała mu w uszach sambą rozpędzonej krwi.
Podmuch wiatru, jak cios kowalskim młotem, uderzył go w plecy i Katzinger uczynił pierwszy krok na drodze ku oceanowi. Habitat Herlego zbudowano na zboczu ciasnego wąwozu dochodzącego do samego brzegu morza, pod wysokim nawisem Zebu; w porze drugiego słońca rwała tędy rzeka amoniaku i siarki. Więc w dół; stromo. Ksiądz zaczął schodzić. Stopy golema zagłębiały się w świecącej glebie, wiry zimnego błota tańczyły dookoła metalu. Z wiatrem, który wiał z tyłu (znów obejrzał się, nie poruszając głową), nadpłynęły powietrzne węże: długie, delikatne nici, wolą oftalmoktorów obdarzone barwą dojrzałych poziomek. Były to polimerowe warkocze, tkane w górnych warstwach atmosfery z materii kamiennych chmur przez ogniste huragany podczas peryhelialnych przejść Rosy. Kamienne chmury pozostawały widoczne na bezgwiezdnym nieboskłonie czernią jeszcze głębszą od czerni tła; czy teraz był dzień, czy teraz była noc, na powierzchni nie rozpoznasz, słońc, gwiazd, księżyców, niczego stąd nie zobaczysz, mógł zadzierać głowę i gapić się w nieskończoność, kamerami, ślepiami skafandra, własnymi oczyma, jednaki mrok. Niebo jak dno piekieł. Pełzały po nim trudno odróżnialne monstra. Kamienne chmury nazwano tak z racji ich ciężaru właściwego, niosły między innymi wielką liczbę cząsteczek pierwiastków lokowanych w Mendelejewie bardzo daleko, zawierały też zawiesiny polikwasów, pochodnych molibdenu, wolframu.
Katzinger szedł pod tymi chmurami-niechmurami, powietrzne węże wyprzedzały go, wijąc się z wdziękiem na wysokości jego głowy; niektóre spadały na ziemię i wtedy je deptał, bardzo szybko gasły. Oprócz pulsu, słyszał teraz także własny oddech, niebezpiecznie przyspieszony.
Dotarłszy na brzeg, przystanął na moment. Ocean lizał parzystokopytne buciory skafandra. Ciecz nieprzejrzysta, breja ciężka i ciemna, lepka maź organiczna – po widnokrąg. Fale jak zmarszczki na obliczu starca. W tych głębinach żyją Wodniki, rozumna obca rasa. Posiadają dusze. Trzeba zejść, zanieść Słowo Boże. Wszyscyście moimi dziećmi. Kimże jesteśmy, rzecze Ojciec Święty, by odmawiać innym światła prawdziwej wiary. W tych mrokach. W tej ciemności. Spojrzał, a nie poruszył głową ni oczyma. Co to za prawda i jaki Bóg, jakie zbawienie dla tego świata.
PIORUNY BIJĄ W CIEMNE NIEBO, GDY ZSTĘPUJE DO OCEANU.
Obraz drugi
Dopiero co go zbudowali. Miał siedemset kilometrów średnicy i obracał się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, jeśli patrzeć odsłonecznie. Prędkość kątowa pozwalała na utrzymanie w obręczy ciążenia bliskiego l g, choć nie było to znowu takie ważne, skoro na jeden torus przypadały zaledwie cztery osoby obsługi. W gruncie rzeczy singulator mógł działać – i de facto działał – w pełni automatycznie; podczas operacji dokonywanych na tkance czasoprzestrzeni, gdy ciął, skręcał i nicował grawitację, żadna istota zrodzona z kobiety i mężczyzny nie mogła zastąpić ani kontrolować sztucznej inteligencji. Kronos Inc., która, jako właścicielka patentu, posiadała monopol na budowę i eksploatację singulatorów, obsadzała ludźmi owe wielkie konstrukcje głównie dla zapewnienia komfortu psychicznego pasażerom szalup. Było to z gruntu irracjonalne, lecz gdy w grę wchodzi ekonomia, racjonalne jest wszystko to, co zwiększa zyski, a podróżni lepiej się czuli, wiedząc, że „czuwa człowiek", chociaż z równym powodzeniem mógłby on czuwać i próbować kontrolować wybuch supernowej. Po prawdzie nie było to znowu takie zupełnie nieuprawnione porównanie. Singulatory budowano na tak ciasnych orbitach przygwiazdowych, aby ułatwić im pobieranie energii potrzebnej dla przekłucia się przez czasoprzestrzeń. Przygotowujący się do pracy singulator musiał się objawiać odległym astronomom fenomenem w rodzaju czarnej dziury, tworząc z zasysanych, długich dżetów krótkookresowy asymetryczny dysk akrecyjny. Szalupa musiała podchodzić po ściśle określonym torze, by uniknąć przypadkowego spopielenia w infernalnych uściskach wyciągniętych daleko w próżnię, ąuasiprotuberancyjnych macek gwiazdy. W żadnym razie nie była to naturalna orbita: komputer szalupy co i rusz strzelał z dysz milisekundowymi udarami korekcyjnymi, miotając wektorem przyspieszenia stateczku, niby kurczącą się i rozciągającą włócznią grawitacji, na niemal wszystkie strony. Podobna taktyka podejścia wymuszała umieszczenie pasażerów w kokonach antyprzeciążenio-wych, które mogli opuścić dopiero po przejściu przez płaszczyznę singulatora i „przekłuciu" się za jego pomocą w punkt docelowy.