– To istny cud, że się akurat zjawiłaś – powiedziała, kiedy przystanęłyśmy przed jakimiś drzwiami, żeby chwilę odpocząć. – Cud, ale nie przypadek. Tak długo się modliłam, że Bóg w końcu zesłał mi cię na ratunek. Wiem, w dzisiejszych czasach już się nie mówi o Bogu, ale nic na to nie poradzę, że myślę o nim dzień w dzień, modlę się co noc, kiedy Ferdynand dawno śpi, w głębi duszy nieustannie przemawiam do Boga. Odkąd mąż przestał się do mnie odzywać, Bóg jest moim jedynym przyjacielem i słuchaczem. Rozumiem, że nie może marnować czasu dla takiej staruchy jak ja, ale to przecież dżentelmen, no i ma mnie na liście. Dziś złożył mi wreszcie wizytę. Przysłał ciebie na znak, że mnie kocha. Jesteś słodką dziecinką zesłaną od Boga, więc będę się tobą opiekować, zrobię dla ciebie, co tylko zdołam. Dość już spania na dworze, dość włóczenia się po ulicach od rana do nocy, dość złych snów. Wszystko to już skończone, słowo ci daję. Odtąd zawsze będziesz miała dach nad głową i nie zaznasz głodu, W ten sposób odwdzięczę się Bogu za to, że wysłuchał moich modłów, słodka dziecinko, miła Anno, posłanniczko Boża.
Ich dom stal w Cyrkowym Zaułku, w głębi labiryntu wąskich uliczek i gliniastych ścieżek, które biegły zygzakiem przez środek drugiego rewiru. Była to najstarsza część Miasta, a ja prawie nigdy do niej nie zaglądałam. Szperacz nie miał szans tam się obłowić, a zresztą bałam się zgubić w plątaninie zaułków. Domy były przeważnie drewniane, co dawało rozmaite dziwne efekty. Podczas gdy gdzie indziej ze stosów rozsypujących się cegieł sterczały poszczerbione kamienie, a każdą powierzchnię pokrywała warstwa kurzu, tutaj wszystko chyliło się i osiadało, uginało pod własnym ciężarem i z wolna wkręcało w ziemię. W innych dzielnicach domy tak jakby stopniowo się zniszczały, lecz w drugim rewirze raczej więdły niczym słabnący starcy – artretycy, którzy ledwo już stoją. Wiele dachów zapadło się, gonty zgniły i zrobiły się gąbczaste, tu i ówdzie całe domy pochylały się na kształt ogromnych równoległoboków i trwały w ryzykownej pozie, o krok od ostatecznego upadku; zdawało się, że wystarczy trącić je palcem, chuchnąć, a runą z trzaskiem.
Ale dom Izabeli był ceglany: pięć pięter, na każdym cztery małe mieszkanka, ciemna klatka schodowa z wydeptanymi, chwiejnymi stopniami, odrapane ściany. Mrówki i karaluchy grasowały bez przeszkód, a wszędzie cuchnęło nieświeżym jedzeniem, brudną odzieżą i kurzem. Lecz sam budynek wydawał się dość solidny, więc dziękowałam losowi, że tak dobrze trafiłam. Zauważ, jak szybko zmienia się nasz odbiór sytuacji. Gdyby przed wyjazdem z kraju ktoś mi powiedział, że zamieszkam w takim domu, nigdy bym nie uwierzyła. Teraz jednak uznałam to za błogosławieństwo, wspaniały dar. Nędza, komfort – pojęcia względne. Zaledwie trzy czy cztery miesiące po przyjeździe do Miasta gotowa byłam uznać tę norę za swój nowy dom i nawet się nie wzdrygnąć.
Ferdynand nie robił większych trudności, kiedy Izabela oświadczyła, że się wprowadzam. Obrała chyba zresztą właściwą taktykę. Nie pytała go o zgodę, tylko poinformowała, że odtąd mieszkamy we troje. Już dawno przerzucił na nią brzemię wszelkich praktycznych decyzji, więc gdyby nagle zechciał pokazać, że akurat w tej jednej sprawie jego zdanie też się liczy, musiałby tym samym wziąć na siebie większą odpowiedzialność za pozostałe sfery życia. Izabela nie wspomniała też o Bogu, choć przy mnie tak się rozwodziła nad jego rolą. Zwięźle opowiedziała mężowi, jak ją uratowałam, dodając, gdzie i kiedy to się stało, bez żadnych ozdobników ani komentarzy. Słuchał w milczeniu, z udawanym roztargnieniem, rzucając czasem ku mnie bojaźliwe spojrzenia, przeważnie jednak patrzył w stronę okna, jakby opowieść żony go nie dotyczyła. Kiedy Izabela umilkła, po chwili namysłu wzruszył ramionami, po raz pierwszy spojrzał mi w oczy i rzekł:
– Niepotrzebnie się fatygowałaś. Stara chabeta lepiej by na tym wyszła, gdyby ją szlag trafił.
Nie czekając, aż odpowiem, usiadł na krześle w kacie pokoju i zajął się swoim stateczkiem.
Nic był aż taki okropny, jak się spodziewałam, przynajmniej nie od razu. Pomagać nie pomagał, ale wbrew moim oczekiwaniom nie okazywał jawnej niechęci. Czasem złościł się i narowił, lecz były to krótkie napady, na ogól zaś milczał uparcie, nie dając się wciągnąć w rozmowę, i tylko siedział zasępiony w swym kącie jak zbłąkany zły duch. Był brzydki i nie miał w sobie nic, co by tę brzydotę równoważyło – ani odrobiny wdzięku, wielkoduszności, uroku: chudy jak szczapa, zgarbiony, z haczykowatym nochalem, z resztkami kręconych włosów, które dziko sterczały we wszystkie strony, brudne, zaniedbane. Miał chorobliwie, wręcz nieziemsko bladą cerę, tym bledszą przez kontrast z czarnymi włosami, które porastały mu ramiona, nogi i pierś. Stale nie ogolony, w łachmanach, w butach nie do pary, wyglądał jak wycięty z komiksu o kloszardach – albo jakby obsesja na punkcie żaglowców uczyniła zeń w końcu rozbitka, mieszkańca bezludnej wyspy. A może było odwrotnie? Może najpierw poczuł się rozbitkiem, a potem zaczął budować statki, żeby dać znać o swoim cierpieniu, posłać zaszyfrowaną prośbę o ratunek? Nie znaczyło to jednak, że spodziewa się odpowiedzi. Nigdy i nigdzie nie miał już podróżować i dobrze o tym wiedział. W rzadkim przypływie łaskawości zwierzył mi się, że od ponad czterech lat na krok nie rusza się z mieszkania.
– Tam wszędzie czyha śmierć – dodał, wskazując ręką okno. – W tych wodach grasują rekiny, a nawet kaszaloty. Mogą cię połknąć za jednym zamachem. Po mojemu najlepiej jest trzymać się brzegu, trzymać się brzegu i nadawać jak najwięcej sygnałów dymnych.
Izabela ani trochę nie przesadziła, mówiąc o jego zdolnościach. Każdy stateczek był prawdziwym cudem szkutnictwa, wyrzeźbionym z niebywałą precyzją, genialnie zaprojektowanym i zmontowanym. Póki Ferdynandowi starczało materiałów – były to kawałki drewna i papieru, klej, sznurek i co pewien czas nowa butelka – praca pochłaniała go bez reszty, więc nie robił w domu zbytniego zamieszania. Przekonałam się, że najlepiej się między nami ułoży, jeśli będę go po prostu ignorowała. Początkowo wyłaziłam ze skóry, żeby dowieść swoich dobrych intencji, lecz on tak już się okopał w swoim kącie, doszczętnie zbrzydzony sobą i światem, że zabiegi te spełzły na niczym. Życzliwe słowa były dla niego pustym dźwiękiem, a jeszcze częściej – groźbą. I tak na przykład popełniłam okropny błąd, gdy głośno zachwycając się jego statkami wspomniałam, że można by za nie wziąć mnóstwo pieniędzy, jeśliby zechciał je sprzedać. Zerwał się z krzesła, oburzony, i zaczął się miotać po pokoju, wymachując mi scyzorykiem przed nosem.
– Miałbym sprzedać flotę! – krzyczał. – Oszalałaś? Po moim trupie! Nie rozstanę się z ani jednym statkiem, nigdy w życiu. Toż to jawny bunt! Rebelia! Jeszcze jedno słowo i wylądujesz za burtą!
Prócz budowania statków miał chyba tylko jedną namiętność: polowanie na myszy. Nocami słyszeliśmy, jak chroboczą w ścianach, obgryzając jakieś mikroskopijne okruszki, bo nic bardziej posilnego znaleźć przecież nie mogły. Czasem robiły taki harmider, że wyrywały nas ze snu, ale były sprytne i niełatwo dawały się złapać. Ferdynand zmajstrował pułapkę z siatki i listewek i co wieczór sumiennie ją zastawiał, kładąc na przynętę jakiś drobny kąsek. Pułapka nie zabijała myszy. Kiedy do niej wchodziły, zwabione wonią jedzenia, drzwiczki zatrzaskiwały się, więżąc ofiarę. Zdarzało się to zaledwie parę razy w miesiącu, lecz ilekroć Ferdynand budząc się rano stwierdzał, że mysz się złapała, wariował z radości: skakał wokół klatki, klaszcząc w dłonie i parskając głośnym śmiechem z gardła pełnego polipów. Chwytał mysz za ogon i melodycznie opiekał ją nad ogniem buchającym z pieca. Był to okropny widok, bo zwierzątko wiło się i piszczało jak szalone, ale Ferdynand na to nic zważał, całkowicie zaabsorbowany, tylko bełkotał i rechotał na myśl o rozkoszach mięsożerstwa. Wystawne śniadanie dla kapitana, obwieszczał, kiedy już opiekł mysz, i zaczynał ją chrupać razem z futrem, śliniąc się i demonicznie uśmiechając. Bardzo przy tym uważał, żeby wypluć kości, które następnie suszył na parapecie, a potem robił z nich maszty, flagsztoki albo harpuny. Pewnego razu wstawił wiosła z mysich żeber w burty galery. Kiedy indziej umocował mysią czaszkę, jako galion na dziobie pirackiego szkunera. Był to zresztą bardzo zgrabny model, chociaż wzdrygałam się z obrzydzenia, ilekroć na niego patrzyłam.