Выбрать главу

W pogodne dni Ferdynand stawiał krzesło przy otwartym oknie, kładł poduszkę na parapecie i godzinami przesiadywał z brodą podpartą dłońmi, wyglądając na ulicę. Nie sposób było zgadnąć, co sobie myśli, bo nie odzywał się ani słowem, lecz w kilka godzin po takim czuwaniu zaczynał wściekle gulgotać, tryskając potoki cni wojowniczych bredni.

– Zetrzeć by ich na miazgę – warczał. – Zetrzeć, a prochy rozsypać. Świnie, wszyscy co do jednego! Gnij mnie do piachu, pięknopióry wrogu! Pusz się i tusz, nigdy mi tuś mi nie powiesz.

Tego rodzaju nonsensy lały się z niego niby jad nagromadzony we krwi. Bajdurzył i trajkotał przez piętnaście, dwadzieścia minut, po czym milkł bez najmniejszego ostrzeżenia, jakby ucichł raptem sztorm szalejący w jego duszy.

Jego statki z miesiąca na miesiąc coraz bardziej malały. Z flaszek po whisky i piwie przerzucił się na buteleczki po syropie i probówki, potem na flakoniki po perfumach, i w końcu zaczął budować stateczki niemal mikroskopijne. Nie pojmowałam, czemu tak się mozoli, on jednak nigdy nie miał dość tej pracy, a im mniejszy był statek, tym bardziej Ferdynand się do niego przywiązywał. Kiedy parę razy zbudziłam się nieco wcześniej niż zwykle, zobaczyłam, że siedzi przy oknie i bawi się jak sześciolatek, śmiga w powietrzu okręcikiem, żegluje po urojonym oceanie i mruczy do siebie na głosy, jakby odgrywał kolejne role w zabawie własnego pomysłu. Biedny dureń.

– Im mniejszy, tym lepszy – oświadczył pewnego wieczoru, chełpiąc się swoim artyzmem, – Kiedyś zbuduję taki mały, że w ogóle nie będzie go widać. Jeszcze się przekonasz, z kim masz do czynienia, ty dziwko pyskata. Tyci stateczek, całkiem niewidzialny! Napiszą o mnie książkę, taki się zrobię sławny. Dopiero wtedy zobaczysz, co jest co, szparo wredna. Nawet się nie obejrzysz, jak cię załatwię. Ha, ha! Ani się spostrzeżesz!

Mieszkaliśmy we troje w pokoju średniej wielkości, jakieś pięć metrów na siedem. Był tam zlew, piecyk turystyczny, stół, dwa – potem trzy – krzesła, a w rogu za cienką zasłonką stał nocnik. Ferdynand i Izabela sypiali osobno, każde w swoim kącie, i ja także dostałam swój. Nie mieliśmy łóżek, ale podłożyłam sobie koc i nie narzekałam na niewygodę. W porównaniu z miesiącami spędzonymi pod gołym niebem było mi bardzo wygodnie.

Odkąd się pojawiłam, Izabeli znacznie ulżyło i przez pewien czas wyglądało na to, że pomału wracają jej siły. Przedtem musiała wszystko robić sama – szukać towaru na ulicy, chodzić do Reanimatorów, kupować żywność na miejskim targowisku, gotować, rano wylewać brudy z nocnika. Dzięki mnie mogła przynajmniej z kimś dzielić ciężar pracy. W pierwszych tygodniach wszystko robiłyśmy razem. Patrząc wstecz stwierdzam, że był to chyba nasz najlepszy wspólny czas: jeszcze przed wschodem słońca wychodziłyśmy we dwie na ulicę i w porannej ciszy przemierzałyśmy opustoszałe zaułki i rozległe bulwary. Była wiosna, chyba koniec kwietnia, pogoda zwodniczo przyjazna, taka łaskawa, jakby nigdy już nie miało padać, jakby ziąb i wiatr odeszły raz na zawsze. Brałyśmy tylko jeden wózek. Popychałam go, idąc pomału, krok w krok z Izabelą, i czekałam, aż ona rozejrzy się w sytuacji i oceni szanse. Potwierdziło się wszystko, co mi o sobie powiedziała. Miała niebywały talent i nawet teraz, w gorszej formie, biła na głowę wszystkich rupieciarzy, których widywałam w akcji. Czasem myślałam, że jest wiedźmą, prawdziwą czarownicą, i dokonuje znalezisk za pomocą magii. Pytałam ją raz po raz, jak to robi, ale niewiele potrafiła mi wyjaśnić. Milkła, przez chwilę poważnie się zastanawiała, po czym rzucała jakieś ogólnikowe zdanko o tym, że trzeba być wytrwałym i pod żadnym pozorem nic tracić nadziei, ale nic mi te mętne wyjaśnienia nie dały. Wszystko, czego się od niej w końcu nauczyłam, zawdzięczam nie słuchaniu, lecz podpatrywaniu, swoistej osmozie, tak jak uczymy się języków obcych. Ruszałyśmy byle gdzie, skręcając to tu, to tam, bez planu, póki intuicja nie podpowiedziała Izabeli, gdzie warto szukać. Biegłam wtedy we wskazane miejsce, a ona pilnowała wózka. Wziąwszy pod uwagę ogólny niedostatek, jaki wówczas panował, trafiały nam się całkiem niezłe łupy, a w każdym razie wystarczająco obfite, żeby przeżyć z dnia na dzień, i nigdy nic było cienia wątpliwości co do tego, ze tworzymy znakomity tandem. Na ulicy niewiele rozmawiałyśmy. Izabela często mnie ostrzegała, że to niebezpieczne. Nie myśl o niczym, radziła. Wtop się w Miasto, udawaj, że nie masz ciała. Żadnych rojeń; ani smutku, ani szczęścia; nic, tylko ulica, a ty bądź wewnątrz pusta i skup się wyłącznie na tym, żeby stawiać krok za krokiem. Ze wszystkich jej rad tę jedyną naprawdę zrozumiałam.

Lecz nawet przy mojej pomocy i znacznie skróconej marszrucie zaczęło jej w końcu brakować sił. Z coraz większym trudem wychodziła na ulice, coraz bardziej męczyło ją wielogodzinne dreptanie, aż pewnego ranka nastąpiło to, co nastąpić musiało: rano tak ją bolały nogi, że nie mogła wstać z łóżka, więc wyszłam sama. Odtąd pracowałam w pojedynkę.

To są fakty. Opowiadam ci o nich po kolei. Wzięłam we własne ręce prowadzenie domu. Wszystkim kierowałam, sama wszystko robiłam. Wiem, będziesz się śmiał. Pamiętasz przecież, jaki miałam dom: kucharka, pokojówka, czyste ubrania złożone w kostkę i poukładane w szufladach komody w każdy piątek. Nie musiałam kiwnąć palcem. Świat był mi dany i ani razu się nic zastanowiłam, czemu zawdzięczam lekcje gry na fortepianie, lekcje rysunku, letnie wakacje nad jeziorem, zagraniczne wycieczki z przyjaciółmi. Nagle stałam się wołem roboczym, jedyną podporą dwojga ludzi, których w swoim dawnym życiu w ogóle nie byłabym spotkała: Izabeli, do obłędu czystej i dobrej; Ferdynanda, dryfującego wśród bałwanów swej grubiańskiej, bezrozumnej furii. Wszystko to wydawało się takie dziwne, takie nieprawdopodobne. Lecz Izabela uratowała mi życie: było to równie oczywiste jak fakt, że przedtem ja ją uratowałam, więc nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby nie zrobić wszystkiego, co w mojej mocy. Ze zbłąkanej sierotki, którą przygarnęli prosto z ulicy, stałam się jedyną zaporą dzielącą ich od ostatecznego upadku. Beze mnie nie przeżyliby dziesięciu dni. Nie chwaląc się, po raz pierwszy w moim życiu ktoś na mnie polegał i się nie zawiódł.

Z początku Izabela upierała się, że nic jej nic jest, że musi tylko odpocząć kilka dni.

– Stanę na nogi, zanim się spostrzeżesz – mawiała, kiedy rano wychodziłam. – To chwilowa słabość.

Lecz wkrótce rozwiały się złudzenia. Mijał tydzień za tygodniem, a jej stan się nie zmieniał. W połowie wiosny zrozumiałyśmy, że poprawy nie będzie. Najgorszym ciosem było to, że w końcu musiałam sprzedać na czarnym rynku w czwartym rewirze jej wózek i licencję szperaczki. Przyznałyśmy tym samym, że jest beznadziejnie chora, ale nie miałyśmy wyboru. Wózek tylko zawadzał w domu, a myśmy pilnie potrzebowały pieniędzy. Izabela nie byłaby sobą, gdyby sama nie zaproponowała, żeby go sprzedać, ale sporo ją to kosztowało.