Było lato – zapomniałam już, który miesiąc. Pamiętam tylko upał, kipiące w żyłach długie dni, duszne noce. Słońce co prawda zachodziło, lecz w powietrzu wciąż wisiał skwar gęsty od odorów, przed którymi wzbraniały się płuca. Właśnie w jedną z takich nocy Ferdynand wreszcie wykonał od dawna obmyślany ruch: ze sprytem półgłówka podkradł się na czworakach do mojego legowiska. Dotąd nie rozumiem, czemu całe moje przerażenie ulotniło się, gdy tylko mnie dotknął. Leżałam w ciemnościach udając, ze śpię, niepewna, czy powinnam go odepchnąć, czy raczej wrzasnąć ile sił w płucach. Wtem zrozumiałam, że ani jedno, ani drugie nie jest rozwiązaniem. Położył mi rękę na piersi i parsknął szyderczym śmieszkiem, w którym brzmiało samozadowolenie i żałość, tak jak w głosach ludzi właściwie już martwych, a ja w tejże chwili poczułam, że już wiem, co robić. Była w tej wiedzy pewność, jakiej nigdy wcześniej nie doznałam. Nie zaczęłam się szamotać, nie krzyknęłam, nie zareagowałam żadną częścią siebie, którą rozpoznałabym jako własną. Nic już nie miało znaczenia. Naprawdę nic. Ta pewność unicestwiła we mnie wszystkie inne uczucia. Zaledwie Ferdynand dotknął mojej piersi, zrozumiałam, że go zabiję, zrozumiałam to z pewnością tak bezgraniczną, tak przemożną, że miałam ochotę wstrzymać się jeszcze przez chwilę i go uprzedzić, żeby miał czas sobie uświadomić, co o nim myślę i czym zasłużył na śmierć.
Przysunął się bliżej, wyciągnął się na skraju legowiska i zaczął się ocierać szorstkim policzkiem o moją szyję, szepcząc, że od razu się na mnie poznał, i owszem, zerżnie mnie, czemu nie, a ja będę w siódmym niebie. Zionął z ust suszoną wołowiną i gotowaną rzepą z kolacji, oboje pociliśmy się jak świnie, dosłownie pływaliśmy we własnym pocie. W pokoju nie było czym oddychać, powietrze stało, a ilekroć Ferdynand mnie dotykał, czułam muśnięcie słonej wody. Nie próbowałam się opierać, leżałam bezwładnie, milczałam, nie targały mną żadne namiętności. Pomału tracił panowanie nad sobą, czułam to, czułam, jak buszuje po moim ciele, a kiedy zaczął na mnie włazić, objęłam go dłońmi za szyję, z początku lekko, udając, że z nim igram, jakbym w końcu jednak poddała się jego urokowi, temu nieodpartemu urokowi, więc niczego nie podejrzewał. A potem nagle ścisnęłam i z jego gardła wydobył się ostry, zdławiony jęk. Kiedy tylko zaczęłam go dusić, zalała mnie fala bezgranicznego szczęścia, niepohamowanej euforii, jak gdybym przekroczyła w sobie jakiś próg i nagle cały świat się zmienił, niewyobrażalnie uprościł. Zamknęłam oczy i poczułam, że lecę przez pustą przestrzeń, bezkresną noc, wygwieżdżoną ciemność. Póki trzymałam Ferdynanda za gardło, byłam wolna, niedosiężna dla grawitacji, dla nocy, dla jakiejkolwiek myśli o samej sobie.
A potem stało się to najdziwniejsze. Wiedziałam, że jeszcze parę sekund i będzie po wszystkim, i właśnie wtedy puściłam – nie ze słabości ani z litości. Trzymałam Ferdynanda za gardło żelaznym chwytem i choćby się nie wiem jak szamotał, nigdy by się nie wyrwał. Ale nagle do mnie dotarło, że to, co robię, sprawia mi przyjemność. Nie wiem, jak to inaczej wytłumaczyć, ale pod sam koniec, kiedy leżąc na wznak w ciemności i zaduchu pomału wyciskałam z Ferdynanda ostatek życia, uświadomiłam sobie, że nie zabijam go w obronie własnej, lecz dla czystej rozkoszy zabijania. Straszliwa to była świadomość, przerażające objawienie. Puściłam Ferdynanda i z całej siły go odepchnęłam. Nie czułam nic prócz wstrętu, nic prócz oburzenia i goryczy. To, że się powstrzymałam, prawie nie miało znaczenia. Parę sekund w tę czy tamtą stronę, wielkie mi co. Grunt, że zrozumiałam to jedno: nie jestem lepsza niż Ferdynand, od nikogo na świecie nie jestem lepsza.
Z płuc wydarło mu się potworne rzężenie, żałosny, nieludzki dźwięk podobny do ryku osła. Trzymając się za szyję wił się po podłodze, pierś falowała mu z trwogi, gdy rozpaczliwie chwytał powietrze, prychając, kaszląc, obrzygując się od stóp do głów tą potwornością, której ledwie się wyrwał.
– Teraz już rozumiesz – powiedziałam. – Już wiesz, z kim masz do czynienia. Spróbuj wyciąć jeszcze jeden taki numer, to będę mniej wielkoduszna.
Nawet nie poczekałam, aż wróci do siebie. Wiedziałam, że będzie żył, i to mi wystarczało, wystarczało aż nadto. Wciągnęłam na siebie ubranie, wyszłam z mieszkania na schody i dalej na ulicę, prosto w noc. Wszystko stało się tak szybko. Uświadomiłam sobie, że cała afera trwała raptem kilka minut. A Izabela ani na chwilę się nie zbudziła. Zakrawało to na cud. O mały włos nie zabiłam jej męża, a ona nawet nie przewróciła się z boku na bok.
Włóczyłam się bez planu przez dwie czy trzy godziny i w końcu wróciłam do mieszkania. Dochodziła czwarta rano, Ferdynand i Izabela spali każde w swoim kącie. Liczyłam, że mam czas do szóstej, a wtedy wybuchnie piekło: Ferdynand zacznie się ciskać, machać rękami, toczyć pianę z ust i oskarżać mnie o całe mnóstwo najrozmaitszych zbrodni. Wydawało się to nieuniknione. Nie wiedziałam tylko, jak zachowa się Izabela. Instynkt podpowiadał mi, że stanie po mojej strome, ale pewna być nie mogłam. Nigdy nie wiadomo, które więzi wezmą górę w krytycznej chwili, jaki konflikt wybuchnie w najmniej oczekiwanym momencie. Próbowałam przygotować się na najgorsze, wiedząc, że jeśli sprawy wezmą zły obrót, jeszcze tego samego dnia wyląduję na ulicy.
Izabela swoim zwyczajem zbudziła się pierwsza. Ranne wstawanie zawsze było dla niej trudną przeprawą, bo właśnie wtedy bóle w nogach najbardziej dawały jej się we znaki, więc często mijało dwadzieścia minut albo i pół godziny, nim odważyła się podnieść z legowiska. Akurat ten ranek miała wyjątkowo ciężki, a gdy pomału się dźwigała, krzątałam się jakby nigdy nic: zagrzałam wodę, pokroiłam chleb, nakryłam stół – ot, codzienna rutyna. Ferdynand zazwyczaj sypiał do ostatniej chwili, zaryty w pościeli, póki nie zwęszył, że na piecu gotuje się owsianka, więc i tym razem nie zwracałyśmy na niego uwagi. Leżał twarzą do ściany i wyglądał, jakby po prostu czepiał się snu z trochę większym niż zwykle uporem. Zważywszy, co przeżył w nocy, wydawało się to dość logiczne, toteż specjalnie nie zaprzątałam nim sobie głowy.
Jego bezruch wydał nam się jednak w końcu podejrzany. Odbyłyśmy już swoje poranne rytuały i byłyśmy gotowe zasiąść do śniadania. Każdego innego dnia któraś z nas byłaby już zbudziła Ferdynanda, lecz w ten wyjątkowy ranek nie odzywałyśmy się ani słowem. W powietrzu zawisła jakaś dziwna opieszałość i w końcu uzmysłowiłam sobie, że rozmyślnie unikamy drażliwego tematu, że każda czeka, aż ta druga pierwsza przemówi. Miałam oczywiście powód, żeby milczeć, lecz Izabela nigdy przedtem tak się nie zachowywała. W jej milczeniu było coś niesamowitego, nuta wyzwania, stargane nerwy, jakby niepostrzeżenie dokonała się w niej przemiana. Nie wiedziałam, co o tym sądzić. Może jednak w nocy źle ją wyczułam – przyszło mi na myśl. Może wcale nie spała, tylko leżała z otwartymi oczami i widziała całą tę ohydę.