– Dobrze się czujesz, Izabelo? – spytałam.
– Tak, kochanie. Oczywiście, nic mi nie jest – odparła, posyłając mi ten swój uśmiech lekko zdemenciałego cherubina.
– Nie sądzisz, że powinnyśmy obudzić Ferdynanda? Wiesz, co wyprawia, kiedy zaczynamy bez niego. Lepiej niech nic myśli, że go objadamy.
– Nie, chyba go nie objadamy – odrzekła z lekkim westchnieniem. – Ale miło jest posiedzieć we dwie. Ostatnio tak rzadko bywamy ze sobą sam na sam. Taka cisza w domu to trochę jak czar, nie uważasz?
– Masz rację, Izabelo, ale chyba rzeczywiście pora już zbudzić Ferdynanda.
– Skoro nalegasz. Chciałam po prostu odwlec godzinę prawdy. Życie mimo wszystko bywa chwilami takie piękne, nawet w dzisiejszych czasach. Szkoda, że niektórzy myślą tylko, jak by tu zniszczyć to piękno.
Pozostawiłam jej zagadkowe uwagi bez odpowiedzi. Coś najwyraźniej było nie tak i zaczynałam już podejrzewać, co mianowicie. Podeszłam do Ferdynanda, kucnęłam przy nim i położyłam mu dłoń na ramieniu. Żadnej reakcji. Potrząsnęłam nim, a kiedy się nie poruszył, przewróciłam go na plecy. Przez chwilę nic nie widziałam. Tylko niejasne wrażenia, raptowny tumult wrażeń przeleciał mi przez głowę. Mam przed sobą trupa – pomyślałam. Ferdynand nie żyje, widzę go na własne oczy. Dopiero powiedziawszy to sobie w duchu rzeczywiście zobaczyłam jego twarz: oczy wychodzące z orbit, wywalony język, zaschniętą krew wokół nosa. To niemożliwe, że nie żyje – pomyślałam. Przecież żył, kiedy wychodziłam z mieszkania, a zresztą to niepodobieństwo, żebym własnymi rękami doprowadziła go do tego stanu. Spróbowałam zamknąć mu usta, ale szczeki już zesztywniały i nie zdołałam ich ruszyć. Musiałabym połamać mu kości, a na to nie miałam siły.
– Izabelo – rzekłam półgłosem. – Może byś tu podeszła?
– Coś się stało? – spytała. Jej głos nie zdradzał żadnych emocji, więc nie mogłam wyczuć, czy wie, co jej za chwilę pokażę.
– Chodź i sama zobacz.
Przywlokła się, podpierając się krzesłem, bo już tylko w ten sposób mogła się poruszać. Kiedy dotarła do kąta, w którym leżał Ferdynand, dokonując skomplikowanych ewolucji usiadła na krześle, trochę odpoczęła i dopiero potem spojrzała na trupa. Przez parę chwil patrzyła na niego w milczeniu, obojętnie, bez widocznej reakcji. A potem, nie zapowiedziawszy tego najlżejszym gestem ani dźwiękiem, rozpłakała się – jakby bezwiednie: łzy polały jej się z oczu i spłynęły po policzkach. Tak właśnie płaczą czasem małe dzieci, nie szlochając, nie tracąc tchu – ot, woda płynie równymi strużkami z dwóch identycznych kurków.
– Ferdynand chyba już nigdy się nie zbudzi – rzekła w końcu, nie odrywając wzroku od trupa, jakby nie była w stanie spojrzeć nigdzie indziej, jakby jej oczy miały już na zawsze pozostać doń przykute.
– Jak to się mogło stać?
– Bóg jeden wie, moja droga. Nawet nie próbuję się domyślać.
– Musiał umrzeć we śnie.
– Tak, to całkiem prawdopodobne. Musiał umrzeć we śnie.
– Jak się czujesz, Izabelo?
– Sama nie wiem. Musi minąć trochę czasu, nim się w tym rozeznam. Ale w tej chwili jestem chyba bardzo szczęśliwa. Zdaję sobie sprawę, jak to okropnie brzmi, ale jestem chyba bardzo szczęśliwa.
– Wcale nie okropnie. Masz prawo do odrobiny spokoju, tak jak każdy.
– Nie, kochanie, to okropne, co powiedziałam. Ale nic nie poradzę. Mam nadzieję, że Bóg mi wybaczy. Mam nadzieję, że będzie miłosierny i nie skarżę mnie za to, co czuję.
Przez resztę poranka zajmowała się trupem. Nie chciała mojej pomocy, więc przez kilka godzin siedziałam bezczynnie w swoim kącie i patrzyłam, co robi. Oczywiście nie było sensu ubierać Ferdynanda, ale się uparła. Chciała, żeby wyglądał jak człowiek, którym był przed laty, zanim zniszczyła go złość i żal nad sobą.
Umyła go wodą z mydłem, ogoliła, obcięła mu paznokcie i ubrała go w granatowy garnitur, który dawniej wkładał na specjalne okazje. Od kilku lat trzymała to ubranie pod luźną deską w podłodze, bojąc się, że jeśli Ferdynand wykryje schowek, każe jej sprzedać swój jedyny odświętny strój. Garnitur zrobił się tymczasem za duży, a w pasku musiała przebić nową dziurkę, żeby spodnie nie opadały. Pracowała niewiarygodnie wolno, mozoląc się nad każdym szczegółem z nieznośną precyzją, ani na chwilę nie przerywając, nigdy nie przyspieszając, aż w końcu zaczęło mi to działać na nerwy. Chciałam załatwić sprawę jak najszybciej, lecz Izabela nie zwracała na mnie uwagi. Była całkowicie pochłonięta swoim zadaniem, a o mnie wręcz chyba zapomniała. Przez cały czas przemawiała do Ferdynanda, łajać go półgłosem, trajkocząc bez przerwy, jakby wciąż ją słyszał, jakby chłonął każde słowo. Kiedy tak leżał z twarzą zastygłą w przedśmiertnym grymasie, nie miał chyba zresztą wielkiego wyboru: musiał dopuścić ją do głosu. Była to przecież jej ostatnia szansa, a on tym akurat razem nijak nie mógł się sprzeciwić.
Przeciągnęła ten obrządek prawie do południa. Czesała Ferdynanda, szczotkowała mu marynarkę, stroiła go i przyozdabiała jak lalkę. Kiedy wreszcie skończyła, musiałyśmy postanowić, co z nim zrobimy. Zaproponowałam, żeby znieść go po schodach i zostawić na ulicy, lecz Izabela uznała, że to zbyt bezlitosny sposób: najmniej, co możemy zrobić, to załadować go na mój wózek i zawieźć do Transformatorni. Zaprotestowałam, i to z kilku powodów. Przede wszystkim Ferdynand był za duży, wiec jazda tak obciążonym wózkiem przez pół Miasta mogłaby się źle skończyć. Wyobraziłam sobie, że wózek się przewraca, Ferdynand z niego wypada, a Sępy porywają trupa razem z wózkiem. Co ważniejsze, Izabela była za słaba, żeby ruszyć na tak daleką wyprawę. Bałam się, że sobie poważnie zaszkodzi. Po całym dniu na nogach z tej odrobiny zdrowia, którą jeszcze zachowała, nic by nie zostało, więc twardo zaoponowałam, nieczuła na jej łzy i błagania.
W końcu znalazłyśmy w miarę zadowalające wyjście. Wydawało nam się całkiem rozsądne, ale dziś widzę, że było to zupełne dziwactwo. Po długich wahaniach i rozterkach postanowiłyśmy zaciągnąć Ferdynanda na dach i zrzucić, żeby wzięto go za Skoczka. Przynajmniej sąsiedzi pomyślą, że zostało mu jeszcze trochę fantazji, orzekła Izabela. Zobaczą, jak spada, i powiedzą, że oto ktoś odważył się pokierować własnym losem. Widziałam, jak podoba jej się ta myśl. Umówmy się, że wyrzucamy go za burtę, zaproponowałam, tak jak wtedy, kiedy marynarz umiera na morzu i kompani ciskają go w toń. Izabela była zachwycona. Dobrze, wyjdziemy na dach jak na pokład statku. Powietrze będzie wodą, a ziemia – dnem oceanu. Sprawimy Ferdynandowi marynarski pochówek, oddamy go morzu na wieki. Plan ten wydał nam się tak słuszny, że ustały wszelkie dyskusje: Ferdynand spocznie w Alei Kapitana Hooka i prędzej czy później upomną się o niego rekiny.
Okazało się to, niestety, wcale nie takie proste. Mieszkałyśmy co prawda na ostatnim piętrze, nie było jednak schodów na dach, tylko wąska stalowa drabinka prowadząca do klapy w suficie otwieranej pchnięciem od dołu. Drabinka miała raptem kilkanaście szczebli i nie więcej niż dwa i pół metra wysokości, ale i tak musiałam wtaszczyć Ferdynanda na górę jedną ręką, drugą trzymając się drabinki. Izabela niewiele mogła mi pomóc, więc całe zadanie spoczywało na moich barkach. Próbowałam pchać trupa od dołu, próbowałam ciągnąć od góry, ale nie miałam dość sił. Był za ciężki, za duży, nieporęczny, a na domiar złego w skwarnej duchocie pot zalewał mi oczy. W końcu uznałam, że nie mamy szans, i zaczęłam się zastanawiać, czy nie wyjdzie mniej więcej na to samo, jeśli zawleczemy Ferdynanda z powrotem do mieszkania i wypchniemy przez okno. Owszem, efekt nie byłby aż tak dramatyczny, lecz w tych okolicznościach wydawało się to nie najgorszą namiastką. Miałam już dać za wygraną, gdy wtem Izabela wpadła na pomysł, żeby owinąć Ferdynanda jednym prześcieradłem, a drugie przywiązać jak linę i w ten sposób wciągnąć trupa na dach. To także nie było całkiem proste, ale nie musiałam przynajmniej się wspinać, równocześnie taszcząc ciężar. Weszłam na dach i wciągnęłam Ferdynanda szczebel po szczeblu. Izabela stała na dole i kierowała ruchem tobołu, żeby po drodze nie uwiązł. Kiedy wreszcie z tym się uporałyśmy, położyłam się na brzuchu, sięgnęłam ręką z powrotem w ciemność i pomogłam Izabeli się wspiąć. Nie będę ci tu opowiadać o wszystkich potknięciach, omsknięciach, ledwie uniknionych katastrofach. Zanim Izabela przedostała się w końcu przez otwór w dachu i przyczołgała do mnie, byłyśmy obie tak wyczerpane, że padłyśmy na gorącą papę i przez parę minut nie mogłyśmy nie tylko wstać, ale nawet się ruszyć. Pamiętam, jak leżałam na wznak, patrząc w niebo i myśląc, że lada chwila wyfrunę z własnego ciała; pamiętam, z jakim trudem oddychałam, czując, że jaskrawe, obłędnie pałające słońce ściera mnie na proch.