Выбрать главу

Pod koniec w ogóle nie mogła już się ruszyć o własnych siłach. Co rano próbowałam usadowić ją w pościeli, ale prawie całkiem straciła władzę w mięśniach, więc po kilku minutach zaczynała się osuwać. Przy tych zmianach pozycji cierpiała katusze, nawet sam ucisk podłogi sprawiał, że czuła się, jakby ją żywcem palono. Ale ból był tylko jednym z wielu problemów. Postępująca degeneracja mięśni i kości w końcu dosięgła gardła i Izabela zaczęła tracić mowę. Rozkład fizyczny można jeszcze wytrzymać, lecz gdy obumiera głos, sprawia to takie wrażenie, jakby chorego już nie było. Zaczęło się od pewnego niechlujstwa dykcji: zamazywały się kontury stów, spółgłoski stawały się miększe i mniej wyraźne, stopniowo upodabniały się do samogłosek. Początkowo nie przywiązywałam do tego zbytniej wagi. Miałam na głowie całe mnóstwo pilniejszych spraw, a przy odrobinie wysiłku wciąż jeszcze jako tako Izabelę rozumiałam. Nie przestało jej się jednak pogarszać, więc musiałam się coraz bardziej wysilać, chcąc wyłowić nieco sensu z tego, co próbowała mi powiedzieć, i w końcu zawsze jakoś mi się udawało, lecz z każdym dniem kosztowało mnie to więcej trudu. Aż wreszcie pewnego ranka zdałam sobie sprawę, że dźwięki, które wydobywają się z jej krtani, nie są już mową. Gulgotała i stękała, usiłując coś mi przekazać, wychodziło jednak z tego tylko niezrozumiałe jąkanie, straszliwy bełkot, chaos wcielony. Ślina ciekła jej z kącików ust, a wraz ze śliną wylewał się ten straszny dźwięk, niczym tren pełen niewyobrażalnego zamętu i bólu. Izabela rozpłakała się, słysząc własny głos i widząc wyraz niezrozumienia na mojej twarzy. Chyba nigdy nikogo nie było mi tak żal. Świat wymknął jej się po kawałku, aż prawie nic nie zostało.

Lecz nie był to ostateczny koniec. Przez jakieś dziesięć dni miała jeszcze siłę pisać do mnie ołówkiem krótkie liściki. Pewnego popołudnia poszłam do Reanimatora i kupiłam duży notes z niebieską okładką. Wszystkie kartki były czyste, więc słono zapłaciłam, bo w Mieście bardzo trudno o notes w dobrym stanie. Nie miałam jednak cienia wątpliwości, że warto, bez względu na cenę. Znałam już tego agenta z poprzednich transakcji – był to niejaki Gambino, garbus z ulicy Chińskiej – i pamiętam, że zażarcie się targowaliśmy, prawie przez pół godziny. Nie mogłam go zmusić, żeby opuścił, ale w końcu dodał gratis sześć ołówków i małą plastikową temperówkę.

Piszę teraz, o dziwo, w tym samym notesie. Izabela niewiele kartek zdążyła zużyć, najwyżej pięć czy sześć, a kiedy umarła, nie miałam serca go wyrzucić. Wzięłam go więc z sobą i od tamtej pory stale mi towarzyszy w moich wędrówkach – niebieski notes, sześć żółtych ołówków i zielona temperówka. Gdybym jakiś czas temu nie znalazła ich w torbie, chybabym nie zaczęła tego listu. Natknęłam się jednak na notes z całym mnóstwem czystych stronic i poczułam przemożną chęć, żeby sięgnąć po ołówek i pisać. To jedyna rzecz, do której jeszcze przywiązuję wagę: wypowiedzieć się wreszcie, przelać wszystko na papier, nim będzie za późno. Drżę, ilekroć pomyślę, jak ściśle powiązane są sprawy pozornie odległe: gdyby Izabela nie oniemiała, nigdy nie powstałyby te zdania. Ponieważ zabrakło jej słów, spod mojej ręki wyszły te oto słowa. Pamiętaj o tym, proszę. Nie byłoby tego pisania, gdyby nie Izabela. Bez niej w ogóle bym nie zaczęła.

Uśmiercił ją ten sam proces, który pozbawił ją głosu. Jej gardło poraził całkowity paraliż, więc nie mogła już przełykać. Najpierw wykluczyło to z diety pokarmy stałe, a potem nawet wody nie była w stanie się napić. Doszło do tego, że zwilżałam jej usta, żeby całkiem nie wyschły, lecz obie wiedziałyśmy, że śmierć jest tylko kwestią czasu, bo głód dosłownie ją morzył: nikła w oczach, nic a nic nie jedząc. Zdumiewające, że raptem jakby się lekko uśmiechnęła – pod sam koniec, kiedy siedziałam przy niej, skrapiając jej wargi wodą. Właściwie nie jestem pewna, bo była już wtedy bardzo daleko, ale cieszy mnie myśl, że mógł to być uśmiech, choćby bezwiedny. Tak się wstydziła swojej choroby, tak ją to krępowało, że we wszystkim zdana jest na mnie, a tymczasem była mi nie mniej potrzebna niż ja jej. Tuż po tym, jak się uśmiechnęła – jeżeli istotnie był to uśmiech – zaczęła się dusić własną śliną, której nie mogła przełknąć, a choć próbowałam palcami oczyścić jej usta, tyle śliny spłynęło do gardła, że wkrótce nie miała już czym oddychać. Wydała wtedy okropny dźwięk, ale był on tak wątły, tak zupełnie pozbawiony nuty szczerego buntu, ze niebawem ucichł.

Po paru godzinach wybrałam trochę rzeczy z mieszkania, załadowałam je na wózek i zawiozłam do ósmego rewiru, w Aleję Postępu. W głowie miałam spory zamęt – i pamiętam, że nawet dosyć dobrze zdawałam sobie z tego sprawę – ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Sprzedałam naczynia, odzież, pościel, garnki, patelnie, Bóg wie co jeszcze – cokolwiek wpadło mi w ręce. Pozbywałam się tych gratów z prawdziwą ulgą: w pewien sposób zastępowało mi to łzy. Bo płakać już nie mogłam, ostatni raz, w życiu płakałam wtedy na dachu, więc kiedy Izabela umarła, miałam tylko ochotę wszystko porozwalać, przewrócić dom do góry nogami. Wzięłam pieniądze, poszłam przez całe miasto na Ozonowy Prospekt i kupiłam najpiękniejszą suknię, jaką udało mi się znaleźć: białą, z koronkowym kołnierzykiem i mankietami, z szeroką satynową szarfą w talii. Izabela byłaby pewnie szczęśliwa, gdyby wiedziała, że ma ją na sobie.

Z tego, co nastąpiło później, został mi dość mętny obraz. Nie zapominaj, że byłam na ostatnich nogach i miałam w głowie tę zaćmę, która sprawia, że człowiek przestaje czuć się sobą i nawet na jawie raz po raz traci świadomość. Pamiętam, że wzięłam Izabelę na ręce i aż zadrżałam, bo ważyła nie więcej niż dziecko: zostały z niej tylko kości jak piórka i miękkie, wiotkie ciało. Potem znalazłam się na ulicy: pchałam wózek z Izabelą przez miasto. Pamiętam strach, pewność, że wszyscy patrzą na wózek i myślą tylko, jak by tu skraść suknię. Kolejny obraz: staję u bramy Trzeciej Transformatorni, czekam w długiej kolejce i wreszcie urzędnik płaci mi ustaloną sumę. On także przyjrzał się sukni ze szczególnym zainteresowaniem i już widziałam, jak w plugawej mózgownicy zaczynają kręcić mu się kółeczka. Pokazałam pieniądze, które przed chwilą mi dał, i powiedziałam, że może je sobie wziąć, jeśli obieca spalić suknię razem z ciałem. Oczywiście się zgodził – z wulgarnie porozumiewawczym mrugnięciem – ale skąd mam wiedzieć, czy dotrzymał słowa? Kiedy się nad tym zastanawiam, przeważnie wydaje mi się, że nie dotrzymał, i pewnie właśnie dlatego niechętnie wspominam całe to zdarzenie.

Po wyjściu z Transformatorni musiałam chyba snuć się bez żadnego planu, z głową w chmurach, nie patrząc, gdzie jestem. W końcu zasnęłam – pewnie na czyimś progu – lecz po przebudzeniu nie czułam się ani trochę lepiej, może nawet gorzej. Pomyślałam o powrocie do mieszkania, ale uznałam, że jeszcze nie sprostam tej próbie. Przerażała mnie wizja samotności w czterech ścianach, świadomość, że prędzej czy później tam wrócę i będę siedziała bezczynnie. Może parę godzin na świeżym powietrzu dobrze mi zrobi, pomyślałam. Kiedy trochę oprzytomniałam i zorientowałam się, gdzie jestem, stwierdziłam, że nie mam już wózka. Byłam opasana pępowiną, ale wózek znikł. Przeszukałam całą ulicę, jak szalona biegałam od drzwi do drzwi, lecz nic to nie dało. Zostawiłam go w krematorium, a może skradziono mi go podczas snu. W głowie miałam taki mętlik, że niczego nie byłam już pewna. Tyle tylko trzeba. Wystarczy moment nieuwagi, sekunda osłabionej czujności i wszystko diabli biorą, w jednej chwili cała praca idzie na marne. Pozwoliłam, żeby odebrano mi narzędzie, bez którego nie miałam szans przetrwać. Gdybym wzięła brzytwę i poderżnęła sobie gardło, nie byłaby to większa autodestrukcja.