No i widzisz, z czym tu się musimy borykać. Mało, że rzeczy znikają: gdy tylko znikną, ginie po nich wszelka pamięć. W mózgu tworzą się mroczne obszary i jeśli nie starasz się nieustannie przyzywać tego, co odeszło, wkrótce wymknie ci się raz na zawsze. Nie jestem bardziej niż inni odporna na tę zarazę i z pewnością noszę już w sobie sporo takich białych plam. Jakaś rzecz znika i jeśli zbyt długo zwlekasz, nim znów o niej pomyślisz, żadnym wysiłkiem woli już jej nie wyrwiesz z mroków zapomnienia. Wspominanie nie ma przecież nic wspólnego z wolą. Dzieje się niezależnie od naszych chęci, ale gdy wszystko bez przerwy się zmienia, mózg prędzej czy później zawodzi, rzeczywistość przecieka przezeń jak przez sito. Kiedy szukam po omacku jakiejś myśli, która mi umknęła, chwilami cofam się pamięcią do dawnych lat, aż do dzieciństwa, i wspominam letnie wakacje, na które jeździliśmy całą rodziną. Jechaliśmy pociągiem na północ, a starszy brat William zawsze odstępował mi miejsce przy oknie. Przeważnie milkłam wtedy i przez resztę podróży siedziałam z twarzą przylepioną do szyby, wpatrzona w mijany krajobraz: niebo, drzewa, wodę. Pociąg niknął przez dzikie pustkowia, bez porównania piękniejsze niż wszystko, co oglądałam w mieście, a ja co roku powtarzałam sobie: Anno, nigdy nie widziałaś nic piękniejszego – spróbuj to zapamiętać, zapamiętaj te wspaniałe widoki, żeby na zawsze w tobie zostały, nawet kiedy stracisz je z oczu. Nigdy chyba nie przyglądałam się światu z takim skupieniem, jak podczas tych podróży na północ. Wszystko chciałam wchłonąć, pragnęłam, żeby całe to piękno wrosło we mnie, i jeszcze dziś pamiętam, jak usiłowałam rejestrować każdy szczegół, gromadzić zapasy, do których mogłabym sięgnąć w potrzebie. Ale o dziwo żaden z tych pejzaży nie utkwił mi w głowie. Choć tak się starałam, zawsze jakoś mi umykały i w końcu zostawało tylko wspomnienie tej walki, żeby je zapamiętać. Sam pejzaż zbyt szybko przemykał za oknem, więc nim cokolwiek dokładnie zobaczyłam, już mi wylatywało z głowy, ustępując miejsca kolejnej scenie, która także znikała, zanim miałam czas jej się przyjrzeć. Dziś pamiętam już tylko rozmytą plamę, jasną i piękną, ale rozmytą, a same drzewa, niebo i woda – pierzchły. Zawsze pierzchały, nim zdążyłam choćby na chwilę je pochwycić.
Nie wystarczy więc reagować niesmakiem. Wszyscy zapominają, nawet w najbardziej komfortowej sytuacji, a w takim miejscu jak to, gdzie tyle rzeczy znika całkiem dosłownie, w sensie najzupełniej fizycznym, wyobrażasz sobie, o ilu się codziennie zapomina. Ale problem nic tkwi w zapominaniu, tylko w tym, że różni ludzie zapominają różne rzeczy. Coś, co dla jednego jest wciąż żywym wspomnieniem, ktoś inny zdążył już nieodwołalnie zapomnieć, są więc trudności z porozumieniem, rosną nieprzekraczalne bariery. Jak mogę rozmawiać o samolotach z kimś, dla kogo słowo „samolot” nic nie znaczy? Jest to powolne, ale nieubłagane wymazywanie świata. Słowa są na ogół trochę trwalsze niż przedmioty, lecz i one prędzej czy później rozwiewają się w powietrzu – w ślad za obrazami, które niegdyś z nimi się kojarzyły. Przepadają całe kategorie rzeczy – doniczki, papierosy z filtrem, gumki-recepturki – i jeszcze przez jakiś czas po takim zniknięciu rozpoznaje się nazwy, nawet jeśli zapomniało się ich sens. Potem jednak i słowa pomału zamieniają się w czyste dźwięki, przypadkowe zbitki spółgłosek trących i zwartoszczelinowych, wirujące kłębowiska fonemów i wreszcie zupełny bełkot. Słowo „doniczka” ma wtedy nie więcej sensu niż „splandigo”. Owszem, twój umysł przyjmie je do wiadomości, ale jako kompletnie niezrozumiały bulgot, wyraz z nieznanego języka. Im więcej pojawia się tych słów o obcym brzmieniu, tym trudniej jest rozmawiać. Dochodzi do tego, że każdy mówi swoim prywatnym językiem, coraz rzadziej zdarzają się chwile porozumienia i w końcu z nikim już nie można się dogadać.
Musiałam przestać się łudzić, że wrócę. Był to chyba jak dotąd najcięższy cios. Przedtem wmawiałam sobie, że wrócić mogę w każdej chwili. Ale gdy zobaczyłam mur wyrastający nad morzem i ten cały tłum, który zapędzono do pracy, żeby uniemożliwić ludziom ucieczkę, natychmiast rozwiała się ta moja największa nadzieja. Kiedy umarła Izabela, a zaraz potem straciłam mieszkanie, podpierałam się myślą o powrocie, teraz, jednak zabrano mi nawet tę ostatnią pociechę. Po raz pierwszy, odkąd przybyłam do Miasta, poddałam się fali pesymizmu.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie ruszyć w przeciwną stronę. Na zachodnim krańcu Miasta wznosił się Szaniec Skrzypka, który można było podobno przekroczyć za odpowiednią przepustką. Wszystko wydawało się lepsze niż Miasto, nawet skok w nieznane, więc zaczęłam biegać od jednej rządowej agencji do drugiej i za każdym razem po kilku dniach stania w kolejce dowiadywałam się, że muszę złożyć podanie w jeszcze innym biurze, a w końcu i tak się okazało, że cena przepustki podskoczyła tymczasem do dwustu glotów. Nie mogłam sobie na pozwolić na taką rozrzutność, bo za jednym zamachem wydałabym większą część oszczędności. Słyszałam plotki o podziemnej organizacji, która za jedną dziesiątą ceny pomagała ludziom wykraść się z Miasta, lecz wiele osób było zdania, że to tylko podstęp, sprytna pułapka zastawiona przez nowy rząd: na końcu tunelu stoją policjanci i każdego, kto się przeczołga, natychmiast odsyłają ciupasem do pracy w jednej kopalń na południu. Nie miałam jak sprawdzić wiarygodności tych pogłosek, ale uznałam, że to za duże ryzyko. Nadeszła zresztą zima i problem sam się rozwiązał. Wszelkie plany wyjazdu musiały poczekać do wiosny – zakładając, rzecz jasna, że wiosną bym jeszcze żyła, co w mojej ówczesnej sytuacji wydawało się mocno wątpliwe.
Tak strasznej zimy nie pamiętali najstarsi ludzie. Nazwano ją Złowrogą Zimą i jeszcze dziś, w wiele lat później, jest ona przełomowym wydarzeniem w dziejach Miasta, cezurą miedzy dwiema epokami.
Mrozy trwały pięć, jeśli nie sześć miesięcy. Co pewien czas następowała krótka odwilż, ale te cieplejsze przerywniki tylko pogarszały sprawę. Śnieg potrafił padać przez cały tydzień: potężne, oślepiające zamiecie ubijały Miasto na białą miazgę, po czym na chwilę wychodziło słońce, aby zapałać bez mała letnim żarem. Śnieg topniał i jeszcze przed południem na ulicach zaczynał się istny potop. Rynsztoki zamieniały się w rwące strumienie i występowały z brzegów, wszędzie jak okiem sięgnąć iskrzył się kalejdoskop wody i światła, jak gdyby świat przeistoczył się w ogromny, topniejący kryształ. Lecz nagle niebo ciemniało, nadciągała noc, temperatura spadała poniżej zera i woda raptownie zamarzała, lodowaciejąc w najprzedziwniejsze kształty, tworząc kopce, zmarszczki i spirale, całe fale zastygłe w pół ruchu, istną orgię geologiczną w miniaturze. Rano oczywiście nie sposób było chodzić po czymś takim: wszyscy ślizgali się i nakrywali nogami, czaszki trzaskały o lód, ciała miotały się bezradnie jak ryby po gładkiej, twardej powierzchni. A potem znów padał śnieg i cykl się powtarzał. Ciągnęło się to miesiącami, a nim nadeszła wiosna, zmarły tysiące. Bezdomni byli właściwie bez szans, ale nawet ci, co mieli dach nad głową i jadali do syta, zostali zdziesiątkowani. Stare domy zawalały się pod ciężarem śniegu, miażdżąc na śmierć całe rodziny. Ludzie od mrozu tracili zmysły, a w niedogrzanych mieszkaniach nie było tak znów dużo przytulniej niż na dworze. Gdy rąbano meble na opał, ogień często wymykał się spod kontroli. Niemal dzień w dzień wybuchały pożary, trawiąc czasem całe osiedla czy wręcz dzielnice. Każdy taki pożar wabił gęste tłumy bezdomnych, którzy grzali się wokół niego, póki trwał, i wznosili radosne okrzyki, gdy płomienie wzbijały się w niebo. Wszystkie drzewa w Mieście wycięto i spalono. Znikły wszystkie zwierzęta domowe; wystrzelano wszystkie ptaki. Panował taki głód, że wstrzymano budowę Morskiego Muru – zaledwie w pół roku po jej rozpoczęciu – bo policjantów trzeba było odkomenderować do pilnowania dostaw żywności na miejskie targowiska. Mimo to parokrotnie dochodziło do rozruchów – stąd kolejne zgony, kalectwa, katastrofy. Nikt nie wie, ile osób zmarło tej zimy, ale słyszałam, że jedna czwarta, a może nawet jedna trzecia ludności.