Nowe rogatki powstają, stare znikają. Nigdy nie wiesz, w którą ulicę skręcić, a której unikać. Miasto pomału odbiera ci pewność. Nie ma ustalonych ścieżek, a przetrwać możesz tylko pod warunkiem, że niczego nie potrzebujesz. Musisz umieć w każdej chwili zmienić kurs, rzucić wszystko, zawrócić z drogi. Nie ma rzeczy nieistotnych, wiec musisz nauczyć się odczytywać znaki. Gdy wzrok zawodzi, pomocny bywa węch. Mój niesłychanie się wyostrzył. Mimo skutków ubocznych – nagłych mdłości, zawrotów głowy, strachu, ilekroć owionie mnie cuchnące powietrze – nie narzekam, bo właśnie węch ratuje mnie, kiedy skręcam za róg, czyli w najbardziej niebezpiecznych chwilach. Od rogatek bije bowiem specyficzny odór, który uczysz się rozpoznawać z daleka. Usypano je z kamieni, cementu i kawałków drewna przemieszanych ze śmieciami i tynkiem: śmieci podgrzane słońcem śmierdzą bardziej niż reszta Miasta, tynk rozmokły od deszczu puchnie, rozpływa się i też wydziela swoisty zapaszek, a gdy oba te smrodki mieszają się i łączą wśród zmiennych fal suszy i wilgoci, fetor rogatek osiąga pełnię nasycenia. Grunt to nic stracić wrażliwości. Przyzwyczajenie równa się śmierci. Nawet za setnym razem każdą rzecz musisz przyjmować tak, jak za pierwszym: jakbyś jej nigdy przedtem nie widział. Wiem, to prawie niemożliwe. Ale taka jest żelazna zasada.
Myślałby kto, że prędzej czy później wszystko to się skończy. Rzeczy rozlatują się i znikają, a nowych się nie robi. Ludzie umierają, a dzieci nie chcą się rodzić. Jestem tu od lat, a nie pamiętam, żebym widziała chociaż jednego noworodka. A jednak coraz to nowi mieszkańcy zjawiają się na miejsce zaginionych. Przybywają ze wsi i z okolicznych miasteczek, wlokąc wózki, na których piętrzy się cały ich dobytek, nadjeżdżają zdezelowanymi autami, a wszyscy są głodni, wszyscy bezdomni. Póki nie poznają tutejszych obyczajów, łatwo padają łupem miejskich cwaniaków. Wielu już pierwszego dnia traci pieniądze w podejrzanych transakcjach: płacą za nie istniejące mieszkania, dają się wywieść w pole i zlecają wykonanie prac, których nikt nigdy nawet nie rozpocznie, wydają całe oszczędności na jedzenie, aby się przekonać, że kupili malowaną tekturę. Wymieniam tu tylko najpospolitsze chwyty. Znam kogoś, kto zarabia na życie w ten sposób, że stoi przed starym ratuszem i żąda zapłaty, ilekroć jakiś nowicjusz rzuci okiem w stronę zegara na wieży. Jeśli ofiara się wzbrania, do akcji włącza się pomocnik oszusta: udając jeszcze jednego kmiotka niby to spogląda na zegar, po czym płaci, więc nowo przybyły daje się przekonać, że taki jest zwyczaj. Zdumiewa jednak nie tyle sama obecność wydrwigroszy, ile łatwość, z jaką wyłudzają pieniądze.
Kto ma własny kąt, w każdej chwili może go stracić. Większość budynków jest bezpańska, więc jako lokatorowi nie przysługują ci żadne prawa: nie istnieją dokumenty wynajmu, toteż w razie niepomyślnego obrotu sytuacji nie masz żadnego legalnego oparcia. Mieszkańców często przemocą się wyrzuca – prosto na ulicę. Gdy banda zbrojna w karabiny i pałki ładuje ci się do pokoju i każe się wynosić, a ty nie czujesz się na siłach, żeby rozprawić się z intruzami, jaki masz wybór? Są to tak zwane „naloty”. Niewielu jest w Mieście ludzi, którzy choć raz w ten właśnie sposób nie stracili mieszkania. Ale nawet jeśli unikniesz takiej eksmisji, nie jesteś pewien dnia ani godziny, bo może cię dopaść „kamienicznik-widmo” – jeden z szantażystów, którzy terroryzują większość dzielnic, wymuszając od lokatorów pieniądze za tak zwaną ochronę, polegającą wyłącznie na tym, że nie odbiera im się mieszkań. Kamienicznicy-widma podają się za właścicieli domów, oszukują mieszkańców i prawie nigdy nie napotykają oporu.
W naprawdę beznadziejnej sytuacji są bezdomni. Nie istnieje tu nic takiego jak „pustostan”. Mimo to działają agencje wynajmu. Codziennie dają do gazet ogłoszenia o fikcyjnych mieszkaniach, żeby zwabić klientów i wyłudzić procent. Choć nikt się na to nie nabiera, wiele osób chętnie rozstaje się z ostatnim groszem, aby posłuchać czczych obietnic. Wczesnym rankiem zjawiają się przed agencją i cierpliwie wystają w kolejce, nieraz nawet godzinami, byle tylko spędzić z pośrednikiem dziesięć minut i pooglądać fotografie domów stojących na ulicach wysadzanych drzewami, wygodnych pokojów, umeblowanych mieszkań z dywanami i miękkimi fotelami obitymi skórą, ponapawać się kojącym widokiem scen, które budzą wspomnienie dobiegającego z kuchni zapachu kawy, obłoku pary nad pełną wanną, żywych barw roślin w doniczkach ustawionych rządkiem na parapecie. Nikomu widać nie przeszkadza, że są to zdjęcia sprzed ponad dziesięciu lat.
Wielu z nas popadło we wtórne zdziecinnienie. Sam rozumiesz, że niechcący i w gruncie rzeczy bezwiednie. Ale kiedy znikła wszelka nadzieja, kiedy porzuciłeś już nawet nadzieję na cień nadziei, wypełniasz pustkę marzeniami, dziecinnymi myślątkami, opowiadasz sobie bajeczki, żeby jednak wytrwać. Nawet najbardziej zahartowani nie umieją się powstrzymać. Bez specjalnych podchodów ani wstępów rzucają każde zajęcie, siadają i zaczynają zwierzać się z pragnień, które od dawna w nich wzbierały. Jednym z ulubionych tematów jest, rzecz jasna, jedzenie. Często się słyszy, jak kilka osób z pedantyczną drobiazgowością opisuje jakiś obiad czy kolację: od zup i zakąsek z wolna zmierzają ku deserowi, rozwodząc się nad każdym smaczkiem i przyprawą, nad rozmaitymi aromatami i ingrediencjami, skupiając się już to na sposobie przyrządzania danej potrawy, już to doznaniach tego, kto się nią syci, poczynając od pierwszego dreszczu w koniuszku języka aż po błogi spokój, który pomału człowieka ogarnia, gdy pokarm wędruje przez gardło do żołądka. Rozmowy te mogą się ciągnąć godzinami, rządzi zaś nimi ścisły protokół. Na przykład nie wolno się śmiać ani tracić panowania nad głodem. Żadnych wybuchów, żadnych mimowolnych westchnień, bo potem leją się łzy, a nic tak jak one nie psuje smaku rozmowy o jedzeniu. Najlepiej jest pogrążyć się wyobraźnią w cudzych słowach. Daj im się pochłonąć, a zapomnisz o głodzie i wkroczysz w tak zwaną „sferę pożywnego nimbu”. Niektórzy twierdzą nawet, że te pogawędki mogą być naprawdę posilne – jeśli ich uczestnicy są dostatecznie skoncentrowani i wszyscy tak samo pragną wierzyć w moc sprawczą swych słów.
Jest to tak zwana „mowa-zjawa”, czyli „język duchów”. Mówi się nim rozmaicie. Przeważnie zaczyna się od westchnienia: chciałbym. Chcieć można czegokolwiek, byleby to było nierealne. Chciałbym, żeby słońce nigdy nie zachodziło. Chciałbym, żeby pieniądze same mi rosły w kieszeniach. Chciałbym, żeby Miasto było takie jak dawniej. Pewnie już chwytasz, o co chodzi. O absurdalne dziecinady, nieistotne, nieziszczalne. Na ogół ludzie czepiają się wiary, że jakkolwiek źle było wczoraj, dziś jest gorzej, Przedwczoraj było jeszcze lepiej niż wczoraj. Im dalej sięgasz w przeszłość, tym piękniejszy i bardziej ponętny staje się świat. Co rano zwlekasz się z łóżka, żeby stawić czoło czemuś jeszcze gorszemu niż to, z czym borykałeś się poprzedniego dnia, lecz opowieści o świecie, który istniał, nim zasnąłeś, dają ci złudne poczucie, że dzisiejszy dzień to tylko urojenie, równie rzeczywiste albo nierzeczywiste jak wspomnienia wszystkich innych dni, które w sobie nosisz.
Rozumiem, czemu ludzie się w to bawią, ale mnie ta gra nie nęci. Nie mam zamiaru mówić językiem duchów, a ilekroć słyszę, że inni nim mówią, odchodzę albo zatykam sobie uszy. Tak, bardzo się zmieniłam. Pamiętasz, jaka była ze mnie filutka. Nigdy nie miałeś dość moich historyjek, tych światów, które zmyślałam, żebyśmy mogli się w nich bawić. Zamek Bez Wyjścia, Kraina Smutku, Las Zapomnianych Słów. Pamiętasz? Pamiętasz, jak lubiłam cię okłamywać, wmawiać ci, że to wszystko prawda, i patrzeć, jak poważniejesz, kiedy prowadzę cię od jednej dziwacznej sceny do drugiej. Potem przyznawałam, że to wszystko na niby, a ty wybuchałeś płaczem. Uwielbiałam te twoje łzy, chyba nie mniej niż twój uśmiech. Tak, byłam pewnie już wtedy trochę podła – w czasach, gdy mama ubierała mnie w sukieneczki, w czasach, gdy kolana miałam otarte do krwi, całe w strupach, a na cipce ani włoska. Ale kochałeś mnie, prawda? Kochałeś do szaleństwa.