– Sądząc po tym wnętrzu – powiedziałam – nigdy bym nie zgadła, że jesteś bogaty.
– Na siebie nic nie wydaję. Wszystko inwestuję w swoją książkę. Płacę ludziom za to, że tu przychodzą i ze mną rozmawiają. Stawka zależy od długości wywiadu. Glot za pierwszą godzinę i po pół glota za każdą następną. Przepytałem już setki ludzi, wysłuchuję historii za historią. Nie widzę innego sposobu, bo to taki rozległy temat, że jeden człowiek go nie wyczerpie.
Sarn przybył do Miasta na polecenie Bogata i wciąż jeszcze się zastanawiał, co go opętało, że przyjął tę delegację.
– Wszyscy wiedzieliśmy, że twojego brata spotkało coś strasznego – powiedział. – Przez pół roku nie dał znaku życia, a każdy, kto ruszyłby w ślad za nim, też wpadłby jak śliwka w kompot. Oczywiście Bogata nic to nie obchodziło. Kiedyś rano wezwał mnie do gabinetu i powiada: „Oto szansa, na którą czekałeś, młody człowieku. Wysyłam cię, żebyś zastąpił Blume’a”. Instrukcja była jasna: pisać relacje, ustalić, co się stało z Williamem, no i przeżyć. W trzy dni później odbyło się pożegnalne przyjęcie: szampan, cygara. Bogat wzniósł toast, wszyscy wypili za moje zdrowie, ściskali mi rękę, klepali po plecach. Czułem się jak gość na własnym pogrzebie. Ale na mnie przynajmniej nie czekało w domu troje dzieci ani akwarium ze złotymi rybkami – w przeciwieństwie do takiego choćby Willoughby’ego. Nasz szef to człowiek wrażliwy, cokolwiek poza tym można by mu zarzucić. Nigdy nie miałem pretensji, że wybrał właśnie mnie. W gruncie rzeczy sam pewnie chciałem tu przyjechać. W każdej chwili mogłem przecież się zwolnić. No i tak to się zaczęło. Spakowałem manatki, zatemperowałem ołówki, pożegnałem się ze wszystkimi. To już ponad półtora roku. Nie muszę ci mówić, że nie wysłałem ani jednej relacji i nie znalazłem Williama. Na razie wygląda na to, że przeżyłem. Ale nie założyłbym się, jak długo jeszcze potrwa ten skądinąd korzystny stan.
– Miałam nadzieję, że dowiem się od ciebie o Williamie czegoś bardziej rozstrzygającego – odparłam. – W tę czy wewtę.
Pokręcił głową.
– Tutaj nigdy nie wie się nic rozstrzygającego. Biorąc pod uwagę wachlarz możliwości, powinnaś być raczej zadowolona.
– Nie dam za wygraną. Przynajmniej póki nie dowiem się czegoś pewnego.
– Twoje prawo. Ale chyba niemądrze byłoby spodziewać się czegoś lepszego niż najgorsze.
– To samo powiedział rabin.
– Powie ci to każdy rozsądny człowiek.
Głos mu się trząsł, gdy opowiadał mi o sobie kpiarskim tonem, skacząc z tematu na temat, aż z trudem nadążałam. Wydawało mi się, że jest o krok od załamania, że wziął na siebie zbyt wiele i ledwo się trzyma na nogach. Powiedział mi, że zapełnił już notatkami ponad trzy tysiące stron. Gdyby dalej pracował w tym tempie, za pięć, sześć miesięcy skończyłby może brudnopis książki. Sęk w tym, że gonił resztkami pieniędzy i w ogóle miał złą passę. Nie mógł już sobie pozwolić na to, żeby płacić za wywiady, a wobec tak fatalnego stanu finansów ostatnio jadał tylko co drugi dzień, co oczywiście pogarszało sprawę. Opadał z sił i chwilami tak mu się kręciło w głowie, że sam nie widział, co pisze. Czasem zasypiał przy biurku, nawet nie wiedząc kiedy.
– Zarżniesz się, nim skończysz – stwierdziłam. – Gdzie tu sens? Rzuć w kąt tę całą książkę i zacznij wreszcie dbać o siebie.
– Nie mogę przerwać. To moja ostatnia deska ratunku. Tylko pisząc zapominam o sobie i nie grzęznę w bagienku własnego życia. Gdybym przerwał, byłoby po mnie. Ani dnia bym nie przeżył.
– I tak nikt nie przeczyta tej twojej cholernej książki – rzekłam gniewnie. – Nie zdajesz sobie sprawy, czy co? Wszystko jedno, ile stron napiszesz. Nikt nigdy nie zobaczy, czego dokonałeś.
– Nieprawda. Zabiorę ze sobą rękopis, kiedy będę wracał. Książka się ukaże i wszyscy się dowiedzą, co tu się dzieje.
– Nie wiesz, co mówisz. Nie słyszałeś o Morskim Murze? Już nie można stąd się wydostać.
– Wiem o Morskim Murze. Ale morze to tylko jedna z wielu dróg. Są inne, możesz mi wierzyć. Na północ wzdłuż wybrzeża. Na zachód przez opuszczone terytoria. Kiedy przyjdzie pora, będę gotów.
– Nie dożyjesz. Zanim skończy się zima, do niczego nie będziesz gotów.
– Trafi się jakaś okazja. A jeśli nie, to dla mnie i tak bez znaczenia.
– Ile ci zostało pieniędzy?
– Nie wiem. Chyba jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć glotów.
Zatkało mnie, kiedy usłyszałam, że ma tak niewiele. Choćby nie wiedzieć jak oszczędzał, kupując tylko rzeczy naprawdę niezbędne, trzydzieści glotów mogło starczyć najwyżej na trzy, cztery tygodnie. Nagle zrozumiałam, w jak niebezpiecznej jest sytuacji. Szedł prosto na spotkanie śmierci i nawet sobie z tego nic zdawał sprawy.
Raptem słowa same zaczęły mi się cisnąć na usta. Nie wiedziałam, co znaczą, póki ich nie usłyszałam, ale wtedy było już za późno.
– Ja też mam pieniądze – powiedziałam. – Niewiele, ale więcej niż ty.
– No to się ciesz – odparł.
– Nie rozumiesz. Mówię, że mam pieniądze, bo chce się z tobą podzielić.
– Podzielić? Niby po co?
– Żebyśmy oboje przeżyli. Ja szukam mieszkania, a ty potrzebujesz pieniędzy. Wspólnie mamy szansę przeżyć zimę, Inaczej oboje umrzemy. Nie widzę innej możliwości. Umrzemy, a byłoby głupio, skoro można tego uniknąć.
Bezpośredniość, z jaką to powiedziałam, zaszokowała nas oboje i na chwilę zapanowało milczenie. W jakiś dziwny sposób powiedziałam prawdę – nagą, groteskową, ale jednak prawdę. W pierwszym odruchu chciałam przeprosić, lecz moje słowa wisiały jeszcze w powietrzu między nami i wydawały się wciąż tak samo sensowne, więc nie bardzo miałam ochotę je cofać. Oboje chyba rozumieliśmy, co się dzieje, ale wcale nie było nam przez to łatwiej wymówić następne słowo. Przecież w takich sytuacjach ludzie w Mieście popełniają morderstwa. Zabić kogoś, żeby zdobyć pokój czy choćby garść bilonu, to dla nich drobiazg. Może chroniło nas przed sobą nawzajem po prostu to, że nie byliśmy ludźmi z Miasta, tylko przybyszami z daleka? Wychowaliśmy się gdzie indziej i ten jeden szczegół kazał nam sądzić, że trochę się znamy? Nie jestem pewna. W naszym raptownym, przypadkowym spotkaniu było coś ponadosobistego, coś, co nadawało mu swoistą logikę i siłę niezależną od któregokolwiek z nas. Rzuciłam szaloną propozycję, wykonałam dziki skok w sferę intymności, a Sam w ogóle się nie odezwał. Czułam, że już samo to milczenie jest niezwykłe, a im dłużej trwało, tym bardziej zdawało się uwierzytelniać moje słowa. Gdy wreszcie je przerwał, nie było już o czym dyskutować.
– Strasznie tu ciasno – powiedział, rozglądając się po swojej klitce. – Gdzie chcesz spać?
– Wszystko jedno – odparłam. – Coś się wymyśli.
– William wspominał mi o tobie – rzekł z leciutkim uśmiechem, ledwie widocznym w kącikach ust. – Nawet mnie ostrzegał. „Jakbyś kiedyś poznał moją małą siostrzyczkę, to uważaj – mówił. – Niezła z niej rakieta”. Miał rację, Anno Blume? Niezła z ciebie rakieta?
– Wiem, o czym myślisz – powiedziałam. – Ale nie martw się. Nie będę ci przeszkadzać. Nie jestem przecież głupia. Umiem czytać i pisać. Umiem myśleć. Przy mojej pomocy dużo szybciej skończysz książkę.
– Nie martwię się, Anno Blume. Wchodzisz tu prosto z mrozu, rzucasz się na moje łóżko i chcesz się ze mną podzielić swoim majątkiem, a ja miałbym się martwić?