– Bez przesady. To niecałe trzysta glotów. Nawet nie dwieście siedemdziesiąt pięć.
– No przecież mówię że majątek.
– Jak sobie chcesz.
– Tak, chcę. I wiesz, co ci jeszcze powiem? Oboje mamy cholerne szczęście, że pistolet nie był nabity.
W ten sposób przeżyłam Złowrogą Zimę. Zamieszkałam z Samem w bibliotece i przez następne pół roku jego mały pokoik stał się dla mnie centrum świata. Chyba cię to nie zaszokuje, jeśli powiem, że w końcu zaczęliśmy sypiać w jednym łóżku. Musielibyśmy być z kamienia, żeby się oprzeć pokusie, a gdy jej wreszcie ulegliśmy w trzecią czy czwartą noc, oboje czuliśmy, że głupio zrobiliśmy, tak długo zwlekając. Z początku była to sprawa czysto fizyczna, zwarcie obłąkanych ciał, kłębowisko kończyn, chluśnięcie spiętrzonych żądz. Ulżyło nam ogromnie, więc przez kilka dni napawaliśmy się sobą aż do zupełnego wyczerpania. Potem tempo spadło, bo kiedyś przecież spaść musiało, a w ciągu następnych tygodni pomału zakochaliśmy się w sobie. Nie połączyła nas zwykła tkliwość ani uroki wspólnej codzienności, lecz zakochanie tak głębokie i nieodwołalne, że w końcu poczuliśmy się, jakbyśmy byli zaślubieni i nigdy już nie mieli się rozstać.
Były to moje najlepsze dni. Dobrze mnie zrozum: najlepsze nie tylko tutaj, ale w ogóle w życiu. Tak, to dziwne, że w tym strasznym czasie mogłam być taka szczęśliwa, ale zawdzięczam to Samowi. Nasze spotkanie na pozór niewiele zmieniło. Borykałam się z identycznymi trudnościami, codziennie musiałam rozwiązywać identyczne problemy, zaświtał mi jednak cień nadziei, więc uwierzyłam, że nasze kłopoty prędzej czy później się skończą. Sam wiedział o Mieście więcej niż ktokolwiek, z kim zdarzyło mi się rozmawiać. Potrafił wymienić wszystkie rządy z ostatnich dziesięciu lat; wyrecytować z pamięci nazwiska gubernatorów, burmistrzów i ich niezliczonych podwładnych; opowiedzieć, skąd wzięli się Mytnicy, jak zbudowano energownie, podać szczegółowe charakterystyki nawet najbardziej marginalnych sekt. Otuchą napawało mnie jednak właśnie to, że choć tyle wie, widzi przed nami szansę ucieczki. Nie przekręcał faktów. Jako dziennikarz wyrobił w sobie pewien sceptycyzm: żadnych pobożnych życzeń ani mętnych hipotez. Skoro twierdził, że zdołamy wrócić do domu, widocznie wiedział, że to da się zrobić.
W sumie wcale nie był beztroskim optymistą. Raz po raz wzbierała w nim jakaś furia i nawet śpiąc chyba się męczył, bo miotał się pod kołdrą, jakby we śnie z kimś walczył. Kiedy się do niego wprowadziłam, był w kiepskiej formie – niedożywiony, co chwila wstrząsany atakami kaszlu – potrzebowałam więc miesiąca z okładem, żeby go doprowadzić do jakiego takiego stanu. Przez ten czas prawie wszystko było na mojej głowie: zakupy, wylewanie brudów z wiadra, gotowanie, sprzątanie. Gdy dość się wzmocnił, żeby zaryzykować wyjście na mróz, zaczął wymykać się rano i załatwiać różne sprawy, a mnie kazał leżeć w łóżku i odsypiać. Miał wielki dar okazywania dobroci i umiał mnie kochać: nie sądziłam, że zaznam w życiu tak dobrej miłości. Zdarzały mu się momenty udręki, która czasem nas rozdzielała, potrafił jednak sam z nią się rozprawić. Książka pozostała jego obsesją i często zapracowywał się ponad własną wytrzymałość. Skomponowanie spójnego tekstu z tego chaosu materiałów, które zgromadził, wydawało mu się chwilami niewykonalne. Tracił nagle wiarę w sens przedsięwzięcia. Zaczynał wygadywać, że książka nie trzyma się kupy – ot, stos papierzysk, w których usiłuje powiedzieć coś, na co brak słów – i popadał w depresję trwającą czasem dzień, a czasem trzy dni. Po tych czarnych godzinach zawsze następowały przypływy nadzwyczajnej czułości. Kupował mi drobne prezenty: jabłko, wstążkę do włosów, kawałek czekolady. Pewnie źle robił, trwoniąc pieniądze, ale nie umiałam oprzeć się wzruszeniu. Na co dzień grałam pragmatyczkę, przyziemną kurę domową, skrzętną i zrzędną, lecz ilekroć zdarzał mu się jeden z tych rozrzutnych gestów, zalewała mnie niepohamowana fala radości. Nic na to nie mogłam poradzić. Żeby żyć, musiałam czuć, że mnie kocha, i nawet jeśli trochę wcześniej miały nam się przez to skończyć oszczędności, gotowa byłam zapłacić tę cenę.
Oboje staliśmy się namiętnymi palaczami. Tytoń to tutaj okropnie drogi rarytas, ale Sam zbierając materiały do książki nawiązał trochę kontaktów na czarnym rynku, więc często udawało mu się kupić dwadzieścia papierosów raptem za glota czy półtora. I były to prawdziwe, staroświeckie, fabryczne papierosy w kolorowych opakowaniach, nawet w celofanie. Skradziono je niegdyś ze statków rozmaitych dobroczynnych misji, toteż zwykle nie umieliśmy nawet przeczytać obcojęzycznych nazw. Paliliśmy po zmroku: leżąc w łóżku patrzyliśmy przez ogromny wachlarz okna we wzburzone niebo, na chmury raz po raz przesłaniające księżyc, na maleńkie gwiazdki, na sypiące z góry zamiecie. Wydmuchiwaliśmy dym ustami i obserwowaliśmy, jak sunie przez pokój, rzucając na przeciwległą ścianę zwiewne cienie. Była w tym wszystkim przepiękna ulotność, poczucie, że los wlecze nas za sobą w zapoznane zakamarki zapomnienia. Często w takich chwilach rozmawialiśmy o starym kraju, starając się przywołać jak najwięcej wspomnień, wskrzesić niespieszną inwokacją nawet najkrótsze, jedyne w swoim rodzaju mgnienia – klony wzdłuż Alei Miro, gdy nadciągał październik; zegary z rzymskimi cyframi w klasach szkoły publicznej; lampę w kształcie zielonego smoka w chińskiej knajpce naprzeciw uniwersytetu. Umieliśmy wspólnie napawać się ich aromatem, na nowo delektować się miliardem detali wziętych ze świata, który oboje znaliśmy od dzieciństwa, i chyba podtrzymywało nas to na duchu, dodawało wiary, że kiedyś jednak zdołamy tam wrócić.
Nie wiem, ile osób mieszkało wtedy w bibliotece, ale pewnie grubo ponad setka, może nawet więcej. Byli to wszystko uczeni i pisarze, niedobitki Ruchu Odnowy, który powstał w poprzednim dziesięcioleciu. Wiem od Sama, że rząd, który wyłonił się z ówczesnej burzy, w ramach polityki tolerancji zakwaterował uczonych w paru gmachach publicznych rozsianych po Mieście – w uniwersyteckiej sali gimnastycznej i jej przyległościach, w opuszczonym szpitalu i wreszcie w Bibliotece Narodowej. Wszystkie te kwatery pozostawały na rządowym garnuszku (co wyjaśniało obecność żeliwnego piecyka w pokoju Sama i cudowną sprawność zlewów i ubikacji na piątym piętrze), z czasem zaś program rozszerzono, obejmując nim kilka ugrupowań religijnych oraz zagranicznych dziennikarzy. Lecz gdy w dwa lata później do władzy doszedł nowy rząd, zaniechano tej polityki. Naukowców co prawda nie eksmitowano, wstrzymano jednak rządowe subwencje. Oczywiście trup zaczął słać się gęsto, kiedy uczeni w obliczu ponurej konieczności ruszyli do Miasta w poszukiwaniu nowej pracy. Ci, co przeżyli, byli w znacznej mierze zdani na siebie, bo kolejne rządy nie poświęcały im najmniejszej uwagi. Wśród rozmaitych odłamów bibliotecznego ludku wytworzyła się swego rodzaju ostrożna solidarność, akurat na tyle silna, żeby intelektualiści różnej maści mieli ochotę rozmawiać i wymieniać poglądy. Właśnie dlatego krążyli grupkami po hallu, tak jak to widziałam pierwszego dnia. Co rano odbywały się dwugodzinne kolokwia – tak zwane Poranki Perypatetyków – otwarte dla wszystkich mieszkańców gmachu. Sam poznał Izaaka na jednej z tych sesji, zwykle ich jednak unikał, uczeni wydawali mu się bowiem niezbyt interesujący – a jeśli już, to tylko jako zjawisko samo w sobie, jeszcze jeden aspekt życia w Mieście. W większości pochłonięci byli dość ezoterycznymi przedsięwzięciami: poszukiwali paraleli między bieżącymi wydarzeniami a przykładami z klasyków, dokonywali analizy statystycznej tendencji demograficznych, kompilowali nowe słowniki i tak dalej. Sam uważał tego rodzaju dociekania za coś zupełnie zbędnego, starał się jednak pozostawać ze wszystkimi na dobrej stopie, wiedząc, że uczeni potrafią być wredni, jeśli sądzą, że z nich się kpi. Wielu przelotnie poznałam, kiedy stałam z wiadrem w kolejce do zlewu na piątym piętrze, wymieniałam z kobietami kulinarne pomysły i słuchałam plotek, lecz za radą Sama nie wikłałam się w żadne układy, zachowując przyjazną rezerwę.