Выбрать главу

Kiedy wspominam tamte dni, wciąż mi się wydaje, że wszystko mogło się jednak ułożyć. Niewiele brakowało, a skończylibyśmy książkę i prędzej czy później znaleźli sposób, żeby wrócić do domu. Gdyby nie głupie potknięcie, które mi się zdarzyło pod koniec zimy, mogłabym siedzieć teraz naprzeciw ciebie i własnym głosem opowiadać ci tę historię. To, że popełniłam błąd z czystej naiwności, wcale nie łagodzi mojego bólu. Powinnam była mieć więcej rozumu, a tymczasem poszłam za impulsem, zaufałam komuś, komu żadną miarą ufać nie należało, i złamałam sobie życie. Nie, nie dramatyzuję. Sama wszystko zniszczyłam przez własną głupotę i tylko do siebie mieć mogę pretensje.

A było to tak: wkrótce po Nowym Roku stwierdziłam, że jestem w ciąży. Nie wiedząc, jak Sam zareaguje, nie od razu mu powiedziałam, ale pewnego ranka uderzyły na mnie zimne poty i dostałam takich mdłości, że zwymiotowałam na podłogę i przyznałam się. O dziwo się ucieszył, może nawet bardziej niż ja. Co nie znaczy, że nie chciałam mieć dziecka, ale nie mogłam opędzić się przed lękiem, a chwilami wpadałam w zupełną panikę, bo pomysł, żeby je urodzić w tych warunkach, zakrawał na czyste szaleństwo. Ale równie wielki jak moje przerażenie był entuzjazm Sama. Myśl o ojcostwie wręcz dodała mu wigoru, więc pomału rozproszył moje obawy i nauczył mnie traktować ciążę jak dobry omen. Według niego była ona sygnałem, że zostaliśmy oszczędzeni. Szala losu przechyliła się na naszą korzyść i odtąd wszystko będzie inaczej. Wspólnie stworzyliśmy młode życie, dając początek nowemu światu. Nigdy przedtem nie słyszałam u niego tego tonu. Było w nim tyle męstwa i idealizmu, że prawie mnie zaszokował. Ale i zachwycił. Tak bardzo, że sama zaczęłam w to wierzyć.

Przede wszystkim jednak nie chciałam go zawieść. W pierwszych tygodniach miewałam ciężkie poranki, lecz zdrowie mi dopisywało, więc starałam się nie zaniedbywać dotychczasowych obowiązków. W połowie marca zaczęło wyglądać na to, że zima wkrótce pofolguje: burze stały się trochę rzadsze, odwilże trochę dłuższe, mróz nocami trochę lżejszy. Nie, nie ociepliło się, ale nie brakowało dyskretnych zapowiedzi wiosny, drobnych sygnałów, że najgorsze za nami. Niestety akurat wtedy rozleciały mi się buty – te same, które przed wieloma miesiącami dostałam od Izabeli. Nie umiałabym policzyć, ile kilometrów w nich przeszłam. Spędziły ze mną więcej niż rok, pokornie dając się deptać towarzyszyły mi do wszystkich zakątków Miasta i wreszcie nie wytrzymały: zelówki były dziurawe, przyszwy w strzępach, a zatykanie szpar gazetami nic nie pomagało, bo ulice zamieniły się w rwące potoki, więc nie dawało się uniknąć przemoczenia nóg, ilekroć wychodziłam na dwór. Zdarzyło mi się to o jeden raz za dużo i w początkach kwietnia zmogło mnie przeziębienie. Poważnie się rozchorowałam, miałam wszelkie możliwe objawy: bóle i dreszcze, chrypę i katar – cały komplet. Sam był tak przejęty moją ciążą, że wpadł prawie w histerię. Rzucił wszystko, aby mną się opiekować, krążył wokół łóżka niczym obłąkana pielęgniarka, trwonił pieniądze na takie luksusy, jak herbata i zupy w puszkach. Po trzech czy czterech dniach polepszyło mi się, lecz Sam wprowadził surowy zakaz: póki nie zdobędziemy dla mnie nowych butów, nie ma mowy, żebym wyszła z domu. Gotów jest robić zakupy i załatwiać wszystkie inne sprawy. Protestowałam, ale nie dał się przekonać, że to śmieszny pomysł.

– Ciąża to jeszcze nie powód, żeby mnie traktować jak inwalidkę – powiedziałam.

– Nie ty jesteś inwalidką – odparł – tylko twoje buty. Przy każdym wyjściu przemoczysz nogi. Z następnego przeziębienia mogłabyś tak łatwo się nie wygrzebać, a co będzie, jak się na serio rozchorujesz?

– Skoro tak się martwisz, to może daj mi swoje buty?

– Są za duże. Latałyby ci na nogach jak dziecku i prędzej czy później byś się wywaliła. A wtedy co? Zaraz ktoś by ci je ściągnął z nóg.

– Nie moja wina, że mam małe stopy. Taka już się urodziłam.

– Masz, piękne stopki, Anno. Zgrabniejszych nikt by nie wymyślił. Uwielbiam je. Całuję ziemię, po której stąpają. Właśnie dlatego trzeba o nie dbać. Musimy pilnować, żeby nic złego im się nie stało.

Przeżyłam potem kilka ciężkich tygodni. Patrzyłam, jak Sam marnuje czas na błahostki, które bez trudu mogłam załatwić, a praca nad książką prawie stoi w miejscu. Złościło mnie, że z powodu głupich butów jest tyle zawracania głowy. Moja ciąża powoli stawała się widoczna, więc tym bardziej czułam się jak leniwa krowa, jak przygłupia księżniczka, która po całych dniach przesiaduje w domu, gdy jej pan i rycerz idzie na bój. Wciąż sobie powtarzałam, że jeślibym tylko zdołała postarać się o nową parę, życie ruszyłoby z martwego punktu. Pomału zaczęłam rozpytywać, zaczepiałam ludzi w kolejce do zlewu i nawet parę razy zeszłam do hallu na Poranek Perypatetyków, licząc, że może ktoś mi coś podpowie. Nic to nie dało, ale pewnego dnia idąc korytarzem piątego piętra wpadłam na Dujardina, który natychmiast wdał się ze mną w rozmowę, paplając, jakby łączyła nas zażyła przyjaźń. Odkąd poznaliśmy się w pokoju rabina, omijałam go szerokim łukiem, więc ta nagła życzliwość wydala mi się dziwna. Przecież ten mały, śliski pedancik przez ostatnie miesiące unikał mnie równie starannie jak ja jego. A tu ni stąd, ni zowąd przejął się moim losem i cały w uśmiechach rzekł:

– Podobno szuka pani butów. Jeśli istotnie tak jest, mógłbym może pomóc.

Powinnam była od razu się połapać, że coś tu nie gra, ale samo słowo „buty” uśpiło moją czujność. Zrozum, tak bardzo chciałam je zdobyć, że nie przyszło mi do głowy powątpiewać w czystość jego intencji.

– Otóż pewien mój kuzyn – trajkotał Dujardin – zajmuje się, hmmm, powiedzmy, kupnem i sprzedażą. Jego branża to przedmioty z odzysku, towary konsumpcyjne, te rzeczy, rozumie pani. Czasem trafiają mu się buty, jak choćby te, które mam na nogach, i zaryzykuję twierdzenie, że znalazłby w magazynie kilka innych par. Akurat dziś wieczór wybieram się do niego i nic absolutnie nic by mnie nie kosztowało zasięgnąć języka w pani imieniu. Musiałbym oczywiście wiedzieć, który numer pani nosi – hmmm, na oko sądząc, raczej nieduży – i ile jest pani skłonna zapłacić. Ale to już są drobiazgi, zupełne drobiazgi. Gdybyśmy mogli umówić się na jutro, miałbym może dla pani jakieś konkrety. Bądź co bądź każdy potrzebuje butów, a ja doskonale rozumiem, czemu pani o nie rozpytywała, bo przecież widzę, co ma pani na nogach. Same strzępy. Nie na dzisiejszą pogodę.

Powiedziałam mu, który numer nosze, i ile mogę wydać, no i umówiliśmy się na następne popołudnie. Chociaż Dujardin wydawał mi się jakiś lepki, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że na swój sposób usiłuje być miły. Kuzyn odpalał mu pewnie to i owo od każdego skaptowanego klienta, ale nie widziałam w tym nic złego. Wszyscy musimy przecież zarabiać, a jeśli Dujardin miał jakieś boki, z których żył no to brawo. Przez resztę dnia uważałam, żeby się nie wygadać przed Samem. Wcale nie byłam pewna, czy kuzyn Dujardina coś dla mnie znajdzie, ale chciałam zrobić Samowi niespodziankę – zakładając, że wszystko pomyślnie się skończy. Starałam się jednak na nic nie liczyć. Nasze oszczędności skurczyły się tymczasem do mniej niż stu glotów, więc suma, którą zaproponowałam Dujardinowi, była absurdalnie niska – dwanaście czy jedenaście glotów, może nawet dziesięć. Lecz on ani mrugnął. Natchnęło mnie to optymizmem, a w każdym razie pewną nadzieją, więc następne dwadzieścia cztery godziny upłynęły mi w pełnym oczekiwań ferworze.