Выбрать главу

Nazajutrz o drugiej spotkaliśmy się w północno-zachodnim rogu głównego hallu. Dujardin przyszedł z papierową torbą, a ja na jej widok natychmiast zrozumiałam, że się udało.

– Chyba mamy szczęście – rzekł, gestem spiskowca biorąc mnie pod ramię i prowadząc za marmurową kolumnę, żeby nikt nas nie podglądał. – Kuzyn dysponuje akurat pani rozmiarem i gotów jest sprzedać tę parę za trzynaście glotów. Przykro mi, że nie zdołałem nic więcej utargować, chociaż dokładałem starań. Ale to i tak bardzo okazyjna cena, wziąwszy pod uwagę jakość towaru.

Obrócił się twarzą do ściany, a tyłem do mnie, i ostrożnie wyciągnął z torby but: brązowy, skórzany, na lewą nogę. Widać było, że skóra jest prawdziwa, a gumowa podeszwa trwała i twarda, ale wygodna w chodzeniu, w sam raz dla kogoś, kto musi lawirować po ulicach Miasta. Co więcej, but byt prawie nowiuteńki.

– Proszę przymierzyć – zachęcił mnie Dujardin. – Ciekawe, czy pasuje.

Owszem, pasował. Przebierałam palcami lewej stopy po gładkim wnętrzu podeszwy. Dawno nie byłam taka szczęśliwa.

– Uratował mi pan życie – powiedziałam. – Zgoda, niech będzie trzynaście glotów. Proszę mi dać drugi but, to od ręki zapłacę.

Ale Dujardin tak jakby się zawahał, a potem z zakłopotaną miną pokazał mi, że torba jest pusta.

– Co to za żarty? – spytałam. – Gdzie drugi but?

– Nie mam go przy sobie – przyznał.

– To jakiś nędzny podstęp, co? Pokazał mi pan na wabia but w dobrym stanie, żebym z góry zapłaciła za całą parę, a zamiast drugiego da mi pan kawał szmelcu, tak? Nie ze mną te numery, bardzo mi przykro. Ani glota nie dam, póki nie zobaczę drugiego buta.

– To nie tak, panno Blume, źle mnie pani zrozumiała. Tu zupełnie o co innego chodzi. Drugi but jest w równie dobrym stanie jak ten i nikt nie każe pani płacić z góry. Niestety, mój kuzyn ma dość szczególny styl prowadzenia interesów. Uparł się, że musi pani zgłosić się do niego sama i osobiście dopełnić transakcji.

Próbowałem mu to wyperswadować, ale nawet słuchać nie chciał. Twierdzi, że przy tak niskiej cenie nie ma miejsca dla pośredników.

– Będzie mi pan wmawiał, że kuzyn nie chce panu powierzyć głupich trzynastu glutów?

– Przyznaję, że stawia mnie to w bardzo niezręcznej sytuacji, Ale mój kuzyn jest twardy. W interesach nikomu nie dowierza. Może pani sobie wyobrazić, jak się czułem, kiedy mi to powiedział. Zakwestionował przecież moją uczciwość, a to gorzka pigułka, zapewniam panią.

– Jeśli nie ma pan z tego żadnej korzyści, po co pan się w ogóle fatygował na dzisiejsze spotkanie?

– Dałem pani słowo, panno Blume, i nic chciałem sprawić zawodu. W ten sposób przyznałbym tylko rację kuzynowi, a człowiek ma przecież swój honor, swoją godność. Są sprawy ważniejsze od pieniędzy.

Dał imponujący popis. Rolę człowieka zranionego do żywego zagrał wprost bezbłędnie. Pomyślałam, że chce pozostać na dobrej stopie z kuzynem i dlatego gotów jest wyświadczyć mi tę przysługę: to pewnie rodzaj próby, a jeśli ją przejdzie, kuzyn pozwoli mu robić interesy na własną rękę. Widzisz, jaka chciałam być sprytna. Wydawało mi się, że przechytrzyłam Dujardina, więc nie miałam dość rozumu, żeby się bać.

Popołudnie całe iskrzyło się od wszechobecnego słońca, a wiatr prawie niósł nas na rękach. Było mi tak, jakbym wyzdrowiała po długiej chorobie: znów czułam dotyk światła, własne nogi, powietrze. Szliśmy żwawym krokiem, omijając rozmaite przeszkody, zręcznie skręcając, ilekroć napotykaliśmy hałdę śmieci pozostałych po zimie, i przez całą drogę prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Wiosna wyraźnie była tuż, tuż, ale w ciągnących się wzdłuż domów smugach cienia leżały jeszcze łachy śniegu i lodu, choć środkiem ulicy, tam gdzie słońce grzało najmocniej, między kamieniami wyrwanymi z jezdni i odłamkami płyt chodnikowych mknęły szerokie strugi wody. Dziesięć minut wędrówki doprowadziło moje buty do żałosnego stanu, wewnątrz i na zewnątrz: skarpetki przemokły, palcami czułam śliską wilgoć i ziąb. Możesz się dziwić, że wspominam o takich detalach, ale z całego dnia najżywiej utkwiły mi w pamięci właśnie te chwile radości z wyprawy po buty, bez mała ekstatyczne upojenie ruchem. Bo kiedy dotarliśmy do celu, wszystko potoczyło się zbyt szybko, żebym zdołała cokolwiek wyraźnie zapamiętać. Dziś widzę tylko krótkie, chaotyczne zlepki, migawki wyrwane z kontekstu, fontanny świateł i cieni. Na przykład sam budynek nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Pamiętam, że stał na skraju dzielnicy magazynów w ósmym rewirze, niedaleko dawnej pracowni Ferdynanda, ale zapamiętałam to tylko dlatego, że Izabela mimochodem wskazała mi kiedyś tę ulicę, więc teraz poczułam się swojsko. Może zanadto byłam roztargniona, żeby zauważać powierzchowne sprawy, zbyt pogrążona w sobie, żeby myśleć o czymkolwiek prócz tego, jak Sam się ucieszy, gdy wrócę. Zamiast fasady budynku mam więc w pamięci lukę. Tego, jak weszliśmy drzwiami od ulicy i wdrapaliśmy się po schodach na któreś tam piętro, też nie zarejestrowałam. Prawie jakby wszystko to wcale się nie wydarzyło, chociaż wiem ponad wszelką wątpliwość, że się jednak stało. Pierwsze, co w miarę wyraźnie pamiętam, to twarz kuzyna. Nie tyle może twarz, ile to, że nosił takie same okulary w drucianej oprawce jak Dujardin i że się zastanawiałam – króciuteńko, przez mgnienie – czy kupili je od tej samej osoby. Ale przyglądałam się tej twarzy najwyżej przez kilka sekund, ledwie bowiem kuzyn Dujardina podszedł, żeby podać mi rękę, otworzyły się za nim drzwi – chyba przypadkiem, bo słysząc ich zgrzyt zmienił nagle minę z jowialnej na straszliwie zaniepokojoną, obrócił się gwałtownie i zatrzasnął je, rezygnując z uścisku dłoni – a ja natychmiast zrozumiałam, że mnie oszukano, że moja wizyta w tym miejscu nie ma nic wspólnego z butami, pieniędzmi ani żadną transakcją. Bo zanim kuzyn Dujardina zamknął drzwi, w tej króciuteńkiej pauzie zdążyłam rzucić okiem w głąb drugiego pokoju i wyraźnie zobaczyć to, co się w nim kryło: kilka nagich ciał ludzkich zawieszonych na rzeźnickich hakach i człowieka z siekierą, który pochylał się nad stołem i jeszcze jednemu trupowi odrąbywał kończyny. Po bibliotece krążyły pogłoski, jakoby w Mieście powstały ludorzeźnie, ale ja w to nie wierzyłam. Teraz jednak dzięki temu, że za plecami kuzyna przypadkiem uchyliły się drzwi, udało mi się w porę odkryć, jaki chciano mi zgotować los. Chyba zaczęłam wtedy krzyczeć. Czasem wydaje mi się, że słyszę własny wrzask: „mordercy”, „mordercy”… raz za razem. Nie mogło to jednak trwać długo. Nie potrafię odtworzyć swoich myśli z tamtej chwili, nie wiem, czy w ogóle coś wtedy myślałam. Zobaczyłam okno gdzieś na lewo i pobiegłam w jego stronę. Pamiętam, że Dujardin i jego kuzyn rzucili się na mnie, lecz przemknęłam pełną parą między ich wyciągniętymi rękami i dałam nura przez szybę. Pamiętam dźwięk tłuczonego szkła i pęd powietrza prosto w twarz. Musiał to być długi upadek. Dość długi, żebym zdała sobie sprawę, że lecę. I że nie wyjdę z tego żywa.

Próbuję ci opowiedzieć chwila po chwili, co się stało. Nic nie poradzę, że mam luki w pamięci. Pewne szczegóły nie chcą z niej się wyłonić i choćbym nie wiem jak się wysilała, nie mogę ich odgrzebać z zapomnienia. Musiałam chyba stracić przytomność, ledwie dotknęłam ziemi, ale nie pamiętam bólu, nie pamiętam, gdzie upadłam. Jedno jest pewne: nie zabiłam się. Nie przestaje mnie to zdumiewać. Minęły ponad dwa lata od tamtego skoku z okna, a ja wciąż nie rozumiem, jakim cudem przeżyłam.

Podobno jęczałam, kiedy mnie podniesiono, ale zaraz znieruchomiałam, zastygłam bez tchu, bez głosu. Minęły długie godziny. Nikt mi nigdy nie powiedział, ile ich było, ale domyślam się, że w sumie więcej niż dzień – może trzy, cztery. Gdy wreszcie otworzyłam oczy, było to podobno raczej zmartwychwstanie niż oprzytomnienie, powrót z absolutnej nicości. Pamiętam, że zobaczyłam sufit i zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem się pod nim znalazłam, lecz natychmiast poczułam kłujący ból – w głowie, w prawym boku, w brzuchu – tak straszny, że jęknęłam. Leżałam w łóżku, w prawdziwym łóżku z pościelą, ale mogłam w nim tylko leżeć i skowyczeć, czekając, aż ból przewędruje przez całe ciało. Nagle jakaś kobieta pojawiła się w moim polu widzenia i spojrzała na mnie z uśmiechem. Musiała mieć ze trzydzieści osiem, czterdzieści lat. Choć czułam się okropnie, dostrzegłam jej urodę – ciemne faliste włosy, wielkie zielone oczy. Była piękna – może najpiękniejsza z wszystkich kobiet, które widziałam w Mieście.