– Pewnie bardzo boli – powiedziała.
– Może pani sobie darować ten uśmiech – odparłam. – Nie mam nastroju do uśmiechów.
Bóg jeden wie, gdzie i kiedy nabyłam tego poczucia taktu, ale ból był tak potworny, że palnęłam, co mi ślina na język przyniosła. Lecz nieznajomej widać to nie zniechęciło, bo wciąż uśmiechała się kojąco.
– Cieszę się, że pani żyje – powiedziała.
– Mówi pani, że nie umarłam? Trzeba będzie mi to udowodnić, nim uwierzę.
– Ma pani złamaną rękę i parę żeber, no i sporego guza na głowie. Ale jak dotąd wygląda na to, że pani żyje. Dowodem chociażby ten ostry język.
– Kim pani w ogóle jest? – spytałam szorstko, nie dając się ugłaskać. – Aniołem miłosierdzia?
– Nazywam się Wiktoria Woburn. Trafiła pani do Domu Woburnów. Niesiemy tu ludziom pomoc.
– Piękne kobiety nie mają prawa być lekarkami. To wbrew przepisom.
– Nie jestem lekarką. Mój ojciec był lekarzem, ale zmarł. To on założył Dom Woburnów.
– Ktoś mi kiedyś o tym domu opowiadał. Myślałam, że fantazjuje.
– Zdarza się. W dzisiejszych czasach nigdy się nie wie, w co jeszcze wierzyć.
– Czy to pani mnie tu przywiozła?
– Nie, to pan Frick. Pan Frick ze swoim wnukiem Williem. Co środa po południu biorą auto i ruszają w objazd. Nie wszyscy potrzebujący mogą tu dotrzeć o własnych siłach, więc sami ich szukamy. Staramy się przyjąć co najmniej jedną nową osobę na tydzień.
– Czyli znaleźli mnie przypadkiem?
– Akurat przejeżdżali, kiedy pani skoczyła.
– To nie była próba samobójstwa – zastrzegłam się. – Niech pani sobie nie myśli.
– Skoczkowie nie rzucają się z okien. A jeśli już, to przedtem je otwierają.
– W żadnym razie nie popełniłabym samobójstwa – ciągnęłam zaczepnym tonem, żeby ją upewnić, ale właśnie wtedy zaczęła mi świtać straszliwa prawda. – Nie popełniłabym samobójstwa – powtórzyłam. – Widzi pani, spodziewam się dziecka, a niby po co kobieta w ciąży miałaby się zabijać? Musiałaby stracić rozum.
Widząc jej zmienioną minę natychmiast zrozumiałam, co się stało. Nikt nie musiał mi mówić, że nie mam już w sobie dziecka. Nie przeżyło upadku. Umarło. Nie umiem ci opisać, jak cały mój świat w tym momencie sposępniał. Ogarnęła mnie okrutna, zwierzęca rozpacz, w której znikły wszelkie obrazy i sądy, tak że nie było już na co patrzeć ani o czym myśleć. Chyba się rozpłakałam, zanim kobieta znów przemówiła.
– To cud, że w ogóle zaszła pani w ciążę – rzekła głaszcząc mnie po policzku. – W Mieście już nie rodzą się dzieci. Wie pani o tym równie dobrze jak ja. Od lat nikt tu się nie urodził.
– A co mi do tego – odparłam gniewnie, przez łzy. – Myli się pani. Moje dziecko by przeżyło. Na pewno by przeżyło.
Przy każdym szlochu piekący ból smagał mnie po żebrach. Usiłowałam nad sobą zapanować, ale skurcze w klatce piersiowej tylko się przez to wzmogły. Aż drżałam z wysiłku, żeby się nie ruszać, a to z kolei wywołało całą serię nieznośnych spazmów.
Wiktoria próbowała mnie pocieszyć, ale nie chciałam jej pocieszań. Jej ani niczyich.
– Proszę już iść – powiedziałam wreszcie. – Nie chcę nikogo widzieć. Pani jest bardzo dobra, ale muszę teraz zostać sama.
Nieprędko się wylizałam. Rany na twarzy zagoiły się, nie pozostawiając zbyt trwałych śladów (mam tylko bliznę na czole i drugą tuż przy skroni), a żebra pomału się zrosły. Ale złamana ręka nie jest już taka jak dawniej i do tej pory mocno mi dokucza: boli, ilekroć poruszę nią zbyt szybko albo w niewłaściwą stronę, no i nie mogę całkiem jej wyprostować. Głowę miałam obandażowaną prawie przez miesiąc, a choć guzy i zadrapania w końcu znikły, została mi skłonność do migren, które w najbardziej nieoczekiwanych momentach dźgają jak nożem, zaś u podstawy czaszki pulsuje czasem tępy ból. O innych ranach nie bardzo chce mi się mówić. Moje łono jest dla mnie samej zagadką: nie mam czym zmierzyć zasięgu katastrofy, która je spustoszyła.
Poniosłam jednak nie tylko fizyczne szkody. Zaledwie kilka godzin po pierwszej rozmowie z Wiktorią dostałam następną złą wiadomość i wtedy już prawie się poddałam, prawie straciłam wolę życia. Pod wieczór Wiktoria przyniosła mi do pokoju jedzenie na tacy. Powiedziałam jej, jak mi na tym zależy, żeby ktoś czym prędzej poszedł do Biblioteki Narodowej i odszukał Sama. Na pewno śmiertelnie się niepokoił, a ja chciałam go mieć przy sobie, i to już. Już! – wrzasnęłam. Chcę być z nim, i to już! Wyszłam z siebie, chwycił mnie niepohamowany szloch. Natychmiast wysłano w tej sprawie piętnastolatka Williego, lecz wrócił z miażdżącą nowiną. Otóż po południu wybuchł w bibliotece pożar i cały dach już się zawalił. Nie wiadomo, kto zaprószył ogień, ale gmach stoi w płomieniach, a w środku uwięziona jest podobno więcej niż setka ludzi. Nie ustalono, czy komukolwiek udało się wymknąć: krążą na ten temat sprzeczne pogłoski. Lecz nawet gdyby Sam był jednym z nielicznych szczęściarzy, ani Willie, ani nikt inny nie zdoła go odnaleźć. A jeśli zginął wraz z resztą mieszkańców biblioteki, dla mnie już wszystko stracone. Nie umiałam na to inaczej spojrzeć. Jeśli Sam nie żyje, ja także nie mam prawa żyć. A jeżeli przeżył, jest prawie pewne, że nigdy go nie zobaczę.
Tak więc wyglądała moja sytuacja podczas pierwszych miesięcy u Woburnów. Był to czarny okres, najczarniejszy w moim życiu. Początkowo nie ruszałam się z pokoju na pierwszym piętrze. Trzy razy dziennie ktoś do mnie zaglądał – dwa razy z jedzeniem i raz po nocnik. Na dole trwał wieczny ruch – słyszałam głosy, szuranie nogami, jęki i śmiech, wycie, a nocą chrapanie – ale byłam za słaba i zanadto przygnębiona, żeby chciało mi się wstać choć na chwilę. Leżałam pod kocami rozżalona, naburmuszona, dąsałam się po całych dniach i ni stąd, ni zowąd wybuchałam płaczem. Tymczasem nadeszła wiosna, lecz, ja przez większość czasu przyglądałam się przez okno chmurom, wpatrywałam się w biegnący wokół pokoju gzyms i w rysy na suficie. Przez dziesięć, dwanaście dni nie wyszłam chyba nawet na korytarz.
Dom Woburnów miał cztery piętra i ponad dwadzieścia pokojów. Stał nieco odsunięty od ulicy, w małym prywatnym parku. Zbudowany przed prawie stu laty przez dziadka doktora Woburna, uchodził za jedną z najelegantszych rezydencji w Mieście. Kiedy zaczęły się Trudności, doktor Woburn jako jeden z pierwszych zwrócił uwagę opinii publicznej na rosnącą liczbę bezdomnych. Był powszechnie szanowanym lekarzem i pochodził z wpływowej rodziny, więc zdołał nadać swemu oświadczeniu szeroki rozgłos i niebawem w zamożnych kręgach zaczęła się moda na to, żeby wspierać jego działalność. Organizowano kolacje, bale i inne imprezy towarzyskie, z których dochód szedł na cele dobroczynne, a szereg domów w różnych częściach Miasta przerobiono z czasem na noclegownie. Doktor Woburn zaniechał prywatnej praktyki, żeby zarządzać tymi tak zwanymi schroniskami i odtąd co rano szofer go po nich obwoził. Doktor rozmawiał z podopiecznymi i w miarę możności ich leczył. Jego dobroć i idealizm zyskały taki rozgłos, że stał się w Mieście żywą legendą, ilekroć więc rozmawiano o współczesnym barbarzyństwie, prędzej czy później ktoś wymieniał nazwisko doktora jako dowód, że szlachetne czyny są jeszcze możliwe. Był to jednak dawno temu, kiedy nikt nawet nie przypuszczał, że ogólny rozkład może osiągnąć dzisiejsze stadium. W miarę jak sytuacja się pogarszała, działalność doktora dawała coraz mniejsze efekty. Bezdomnych przybywało w postępie geometrycznym, a proporcjonalnie do tego kurczyły się fundusze, z których utrzymywano schroniska. Ludzie bogaci pierzchali z kraju, wywożąc złoto i diamenty, a pozostali nie mogli już sobie pozwolić na szczodrość. Doktor hojnie wspierał schroniska z własnej kiesy, to jednak nie powstrzymało ich upadku, więc kolejno zamykały swe podwoje. Kto inny pewnie by zrezygnował, ale doktor Woburn nic chciał dać za wygraną. Oświadczył, że skoro nie może uratować tysięcy, uratuje przy najmniej setki, a jeśli nie setki, to chociaż dwudziestu, trzydziestu potrzebujących. Liczby przestały już być istotne. Zbyt wiele złego się zdarzyło, toteż doktor wiedział, że może przyjść z zaledwie symboliczną pomocą, wykonać gest przeciw totalnemu rozpadowi. Działo się to sześć czy siedem lat temu, więc doktor Woburn był już grubo po sześćdziesiątce. Przy poparciu córki postanowił otworzyć przed obcymi drzwi własnego domu i urządzić na parterze i pierwszym piętrze rodowej siedziby coś między szpitalem, a noclegownią. Woburnowie kupili łóżka, kupili sprzęty kuchenne i odtąd pomału wyzbywali się resztek fortuny, żeby przedsięwzięcie nie upadło. Kiedy skończyły się pieniądze, zaczęli wyprzedawać pamiątki i odziedziczone po przodkach antyki, stopniowo opróżniając górne pokoje. Dzięki nieustannemu, morderczemu trudowi udawało im się stale gościć osiemnaście do dwudziestu czterech osób. Każdy z tych nędzarzy mógł zostać u nich dziesięć dni; beznadziejnie chorych zatrzymywali na dłużej. Każdemu dawali łóżko z czystą pościelą i dwa gorące posiłki dziennie. Niczego to oczywiście nie rozwiązywało, ale ludzie mogli przynajmniej odpocząć od codziennej mordęgi i nabrać sił, zanim ruszą dalej. „Niewiele możemy – mawiał doktor – ale przed tym, co możemy, nie uchylamy się”.