Nie żył zaledwie od czterech miesięcy, kiedy trafiłam do Woburnów. Wiktoria i inni dokładali wszelkich starań, żeby kontynuować działalność, lecz nie obeszło się bez pewnych zmian – zwłaszcza jeśli idzie o opiekę lekarską, bo nikt nie mógł pod tym względem zastąpić doktora. Wiktoria i pan Frick byli wysoko kwalifikowanymi pielęgniarzami, ale od tego daleko przecież do stawiania diagnoz i przepisywania kuracji. Chyba właśnie dlatego poświęcali mi aż tyle uwagi. Od śmierci doktora byłam pierwszą pacjentką, której zdołali pomóc, jedyną, u której stwierdzili widoczną poprawę. Stałam się więc żywym dowodem, że słusznie zrobili, postanawiając dalej prowadzić Dom Woburnów. Byłam świadectwem ich sukcesu, świetlistym przykładem, że coś jednak jeszcze mogą, toteż niańczyli mnie, póki mój stan zdawał się tego wymagać, znosili moje depresje i okazywali najdalej posuniętą wyrozumiałość.
Pan Frick wierzył, że dosłownie zmartwychwstałam. Będąc przez wiele lat szoferem doktora (czterdzieści jeden, jak sam mi powiedział) napatrzył się życiu i śmierci z tak bliska jak mało kto. Twierdził, że nigdy nie spotkał się z podobnym przypadkiem.
– Swoje wiem, panienko – mawiał. – Jużeś panienka była na tamtem świecie. Widziałem na własne oczy. Panienka nie żyła, a potem nazad wróciła się do życia.
Mówił dziwnie, niegramatycznie, i kiedy próbował się wysłowić, często wychodził z tego kompletny galimatias. Moim zdaniem nie świadczyło to źle o jego poziomie umysłowym, tytko po prostu o tym, że nie radzi sobie ze słowami. Nie bardzo umiał je obracać językiem i czasem borykał się z nimi jak z namacalnymi przedmiotami, z kamieniami kneblującymi usta. Dlatego też był szczególnie uwrażliwiony na wewnętrzne właściwości słów samych w sobie, na brzmienie w oderwaniu od znaczenia, na rozmaite symetrie i sprzeczności.
– Ze słów się dorozumiewam, co i jak – wyjaśnił mi kiedyś. – To bez to dożyłem aż, potąd. Na imię mi Otto, W te i nazad czyta się jednakowo. Jak już ma się skończyć, to się znowuż zaczyna. Czyli żyję dubeltowo, dwa razy dłużej niż każden jeden człowiek. Panienka tyż tak samo. Panienki imię takie jak i moje. A-n-n-a. W te i nazad jednakowo, całkiem jak Otto. To bez to panienka od nowego się urodziła. To błogie sławieństwo, panno Anno. Panienka jużeś nie żyła, ale żeś się odrodziła, a ja widziałżem to na własne oczy. To bardzo błogie sławieństwo losu.
Pan Frick – smukły, prosto się trzymający starzec o policzkach żółtych jak kość słoniowa – odznaczał się jakąś powściągliwą gracją. Niezłomnie oddany doktorowi Woburnowi, nawet po jego śmierci dbał o samochód, którym niegdyś go woził – szesnastocylindrowy Pierce-Arrow z szerokimi stopniami po bokach i skórzaną tapicerką. Przywiązanie do tego pięćdziesięcioletniego automobilu było jedynym dziwactwem doktora. W każdy wtorek wieczorem, obojętne, ile było innych pilnych prac, Frick szedł do garażu za domem i co najmniej przez dwie godziny czyścił i pucował wóz, żeby go doprowadzić do jak najlepszego stanu przed środowym objazdem. Przerobił nawet silnik na napęd metanowy. W ogóle miał złote ręce i nie wątpię, że głównie za jego sprawą Dom Woburnów nie zamienił się w kupę gruzów. Pan Frick naprawił kanalizację, zainstalował prysznice, wykopał nową studnię. Dzięki tym i wielu innym udoskonaleniom Woburnowie działali, choćby czasy były nie wiem jak ciężkie. Willie pomagał dziadkowi we wszystkim, w milczeniu towarzysząc mu przy kolejnych robotach – ponury, nie wyrośnięty chłopiec w zielonym dresie z kapturem. Frick zamierzał nauczyć wnuka przynajmniej tyle, żeby ten mógł po jego śmierci przejąć rolę naczelnego konserwatora, lecz Willie okazał się mało pojętny.
– Spokojna głowinka – rzekł raz do mnie Frick, kiedy o tym rozmawialiśmy. – Pomaluśku przyuczymy Williego. Ni ma gwałtu. Zaczym rąbnę w kalendarz, chłopak się zdąży zestarzeć.
Najwięcej jednak zajmowała się mną Wiktoria. Wspomniałam już, jak zależało jej na moim wyzdrowieniu, lecz kryło się chyba za tym głębsze zainteresowanie. Pragnęła rozmowy z kimś, kto by ją rozumiał, więc odkąd zaczęło przybywać mi sił, coraz częściej przychodziła do mnie na górę. Gdy po śmierci ojca została sama z Frickiem i Williem, kierowała schroniskiem i załatwiała wszystkie codzienne sprawy, ale nie miała komu powierzyć swych myśli. Pomału stałam się dla niej właśnie tą wymarzoną rozmówczynią. Porozumiewałyśmy się bez trudu i w miarę rozwoju naszej przyjaźni coraz wyraźniej widziałam, ile nas łączy. Co prawda nie urodziłam się wśród takiego bogactwa jak ona, ale miałam łatwe dzieciństwo, pełne burżuazyjnych splendorów i awantaży, i wyrastałam z poczuciem, że wszystko, czego pragnę, jest w zasięgu ręki. Chodziłam do dobrych szkół i umiem dyskutować o książkach. Wiem, czym różni się Beaujolais od Bordeaux i dlaczego Schubert jest większym muzykiem niż Schumann. Zważywszy, w jakim świecie wychowała się Wiktoria, od lat nie spotkała pewnie nikogo, kto byłby jej bliższy klasą niż ja. Nie chcę przez to powiedzieć, że była snobką. Pieniądze same w sobie nie interesowały jej ani trochę i dawno już wzgardziła wszystkim, co symbolizowały. Znalazłyśmy po prostu wspólny język, a gdy opowiadała mi o swej przeszłości, rozumiałam ją bez pytania.