Wszyscy uważamy, że właściwie należy nam się cały świat, a gdy w grę wchodzą sprawy najbardziej podstawowe – chociażby jedzenie czy dach nad głową, do których zapewne z natury mamy prawo – niewiele czasu potrzeba, żebyśmy zaczęli traktować je jak niezbywalne dobra. Dopiero tracąc je zauważamy, cośmy właściwie posiadali. Lecz gdy tylko odzyskamy rzecz utraconą, natychmiast znów przestajemy ją dostrzegać. Ten właśnie problem mieli ci, którym Dom Woburnów sprawił zawód. Tak długo cierpieli niedostatek, że pocieszali się tylko myślą o tym mitycznym zaciszu, lecz zaledwie dano im to, czego przez tyle czasu byli pozbawieni, stwierdzali ze zdumieniem, że w nich samych nie zaszła większa zmiana. Świat był taki jak zawsze. Mieli pełne brzuchy, ale poza tym nic a nic się nie zmieniło.
Zawsze pamiętaliśmy, żeby uprzedzić ich o tym, jaki trudny może być ostatni dzień, ale nasze rady nikomu chyba zbytnio nie pomogły. Nie sposób przygotować się na taki wstrząs, nie sposób też przewidzieć, kto z rezydentów w ostatniej chwili stanie okoniem, a kto nie. Jedni potrafili odejść bez bólu, inni nie umieli temu sprostać. Myśl o powrocie na ulicę była dla nich udręką – zwłaszcza dla tych łagodnych, delikatnych, najbardziej wdzięcznych za okazaną pomoc – więc czasem serio się zastanawiałam, czy w ogóle warto, czy nie lepiej byłoby nic nie robić, niż mamić ludzi łakociami, żeby zaraz potem wyrwać im je z rąk. U samych podstaw tej sytuacji tkwiło okrucieństwo, z którym w gruncie rzeczy pogodzić się nie umiałam. Patrzeć, jak dorośli ludzie padają na kolana i żebrzą o jeszcze jeden dzień. Widzieć ich łzy, słyszeć skowyt, szaleńcze błagania. Niektórzy udawali chorych – niby to bez zmysłów walili się na ziemię, symulowali paraliż – inni posuwali się do rozmyślnych samookaleczeń: podcinali sobie żyły, haratali nogi nożyczkami, odrąbywali palce dłoni i stóp. W skrajnych przypadkach zdarzały się samobójstwa – pamiętam co najmniej trzy czy cztery. Dom Woburnów miał rzekomo pomagać ludziom, ale czasem ich niszczył.
Jest to jednak niebywale trudny problem. Gdy tylko uznasz, że instytucja w rodzaju Woburnów ma swoje dobre strony, pogrążasz się w grzęzawisku sprzeczności. Nie wystarczy stwierdzić, że rezydentów powinno się zatrzymywać na dłużej – zwłaszcza jeśli chcesz wydać sprawiedliwy werdykt. Cóż bowiem począć z tymi, co stoją za drzwiami, czekając swojej kolejki? Na każdego rezydenta przypadały dziesiątki petentów, błagających, żeby ich wpuszczono. Lepiej jest pomagać wielu osobom po troszeczku, czy bardzo pomóc nielicznym? Nie widzę odpowiedzi na to pytanie. Doktor Woburn nadal swemu przedsięwzięciu taki a nie inny kierunek, a Wiktoria postanowiła trzymać się go do końca. To jeszcze nie znaczyło, że kierunek jest słuszny. Ani że jest niewłaściwy. Problem tkwił nie tyle w obranej metodzie, ile w naturze samego problemu. Zbyt wielu ludzi oczekiwało pomocy od nie dość licznych wspomożycieli. Nie było rady na tę nieubłaganie niszczycielską arytmetykę. Choćbyś się nie wiem jak zapracował, czekało cię fiasko. Praca miała sens tylko pod warunkiem, że gotów byłeś pogodzić się z jej całkowitą daremnością.
Najwięcej czasu pochłaniało mi odpytywanie kandydatów, wpisywanie ich na listę, ustalanie, kto i kiedy się wprowadzi. Wywiady te trwały od dziewiątej do pierwszej. Codziennie przesłuchiwałam w hallu od ulicy dwadzieścia, dwadzieścia pięć osób – pojedynczo, po kolei. Dawniej zdarzały się podobno paskudne incydenty, kiedy całe grupy usiłowały przemocą wedrzeć się do środka, więc podczas wywiadów zawsze dyżurował uzbrojony wartownik. Był nim Frick, który z karabinem w ręku stawał na schodach przed domem i obserwował tłum, pilnując, żeby wszystko szło gładko, według planu. Kolejka bywała czasem zdumiewająco długa, zwłaszcza w ciepłej porze roku. Nierzadko stało w niej pięćdziesięciu, a nawet siedemdziesięciu pięciu chętnych. Znaczyło to, że większość ludzi, z którymi rozmawiam, na samą tę rozmowę czeka trzy do sześciu dni, śpiąc na chodniku, posuwając się naprzód krok za krokiem, uparcie tkwiąc w ogonku, póki nie przyjdzie ich chwila. Kolejno wtaczali się do hallu nie kończącym się, nieprzerwanym szeregiem. Siadali w fotelu obitym czerwoną skórą, który stał po drugiej stronie stołu, a ja zadawalam im niezbędne pytania. Imię, nazwisko, wiek, stan cywilny, dawny zawód, ostatni stały adres i tak dalej. Nigdy nie trwało to dłużej niż kilka minut, ale do rzadkości należały wywiady, które na tym się kończyły. Wszyscy chcieli mi opowiedzieć swoje dzieje, a ja nie miałam wyboru: musiałam słuchać. Za każdym razem była to inna historia, lecz wszystkie sprowadzały się do tego samego: serie pecha, chybione rachuby, rosnący napór sytuacji. Nasze życiorysy są zaledwie sumą zbiegów okoliczności i choćby nie wiedzieć jak różniły się w szczegółach, ich wspólną zasadą jest przypadkowość: najpierw to, potem tamto, a z tamtego znowu to. Pewnego dnia obudziłem się i zobaczyłem, że skaleczyłem się w nogę, więc za wolno biegłem. Żona powiedziała, matka upadła, mąż zapomniał. Wysłuchałam setek takich opowieści i chwilami myślałam, że dłużej już nie wytrzymam. Musiałam współczuć, w odpowiednich momentach kiwać głową, ale profesjonalna maska spokoju, za którą się kryłam, okazywała się wobec tych historii nie dość szczelna. Nie byłam stworzona do tego, żeby wysłuchiwać relacji prostytutek z Klinik Eutanazji. Nie miałam talentu, żeby słuchać opowiadań matek o tym, jak umarły ich dzieci. Wszystko to było zbyt makabryczne, zbyt okrutne, a ja mogłam tylko chować się za fasadą swojej oficjalnej funkcji. Wpisywałam kandydatów na listę i ustalałam terminy – odległe o dwa, trzy, czasem cztery miesiące. Powinniśmy mieć wtedy wolne miejsce, mówiłam. Kiedy termin nadchodził, osobiście ich przyjmowałam do Domu Woburnów. Głównie to wypełniało mi popołudnia; oprowadzałam nowo przybyłych, wyjaśniałam obowiązujące u nas zasady, pomagałam się urządzić. Przeważnie stawiali się w dniu, który wyznaczyłam im z tak wielkim wyprzedzeniem, ale czasem ktoś się nie zgłaszał. Nietrudno było zgadnąć, czemu. Dla takich ludzi trzymaliśmy wolne łóżka równo przez dobę, a jeśli dalej się nie pojawiali, skreślałam ich z listy.
Nasz zaopatrzeniowiec nazywał się Borys Stiepanowicz. Dostarczał żywność, mydło, ręczniki, czasem jakiś sprzęt. Przychodził cztery, pięć razy na tydzień, przywoził zamówiony towar, a w zamian zabierał kolejny skarb z majątku Woburnów: porcelanowy czajniczek, skrzypce, ramę od obrazu, komplet pokrowców na meble. Precjoza te przechowywano na czwartym piętrze i właśnie z ich sprzedaży pochodziła gotówka, dzięki której Dom Woburnów wciąż funkcjonował. Mówiła mi Wiktoria, że Borys Stiepanowicz jest częścią krajobrazu od dawna, odkąd doktor Woburn założył pierwsze schroniska. Ci dwaj już wtedy znali się od lat. Zdumiewało mnie, że ktoś taki jak doktor mógł się przyjaźnić z równie mętną figurą. Miało to pewnie coś wspólnego z faktem, że uratował kiedyś Borysowi życie – a może na odwrót. Słyszałam kilka różnych wersji i nigdy nie wiedziałam, która jest prawdziwa.