Borys Stiepanowicz był pulchnym mężczyzną w sile wieku. Na tle reszty populacji Miasta wydawał się niemal otyły. Lubił pewien przepych w ubiorze (futrzane czapy, laski, kwiaty w butonierce), a jego krągła twarz, w której było coś z indiańskiego wodza i coś z orientalnego wielmoży, wyglądała, jakby przeszła przez ręce rymarza. Miał swój charakterystyczny styl, widoczny nawet w sposobie palenia papierosa: trzymał go między kciukiem a palcem wskazującym, z wytworną nonszalancją, żarem do góry, a dym wydmuchiwał przez szerokie nozdrza niczym parę z czajnika.
W rozmowie z nim łatwo się było pogubić, a gdy go lepiej poznałam, przekonałam się, że ilekroć otwiera usta, należy się spodziewać mocno niejasnej historii. Uwielbiał zagadkowe sentencje, okrężne aluzje, najprostszą uwagę potrafił ozdobić wymyślnym ornamentem, toteż słuchacz szybko tracił wątek. Borys nie znosił poczucia, że przypiera go się do muru, więc język służył mu za środek lokomocji, dzięki któremu był stale w ruchu, robił finty i zwody, krążył, znikał, aby nagle pojawić się w najbardziej nieoczekiwanym miejscu. W różnych okresach opowiedział mi o sobie takie mnóstwo historii, streścił tyle sprzecznych życiorysów, że w końcu przestało mnie obchodzić, który wariant jest prawdziwy. Jednego dnia zapewniał, że urodził się w Mieście i spędził tu całe życie. Nazajutrz, jakby nie pamiętając ani słowa z poprzedniej wersji, wmawiał, że urodził się w Paryżu jako najstarszy syn rosyjskich emigrantów. Potem znów zmieniał kurs i oświadczał, że wcale nie nazywa się Borys Stiepanowicz. Za młodu miał jakieś nieprzyjemności z turecką policją, więc musiał przybrać nową tożsamość. Od tamtej pory korzystał z tylu nazwisk, że sam już nie pamięta, jak brzmiało to prawdziwe. Ale mniejsza z tym. Żyć trzeba z chwili na chwilę, a cóż to ma za znaczenie, kim byłeś w zeszłym miesiącu, skoro wiesz, kim jesteś dziś? On na przykład urodził się w indiańskim plemieniu Algonkinów, lecz gdy umarł jego ojciec, matka wyszła za rosyjskiego księcia. Sam Borys Stiepanowicz nigdy się nie ożenił, albo dla odmiany był żonaty aż trzykrotnie – w zależności od tego, która wersja w danej chwili najbardziej mu odpowiadała. Każdą z tych swoich historii osobistych snuł po to, żeby coś przy okazji udowodnić, jak gdyby odwołując się do własnych doświadczeń automatycznie zyskiwał rangę najwyższego autorytetu w tej czy innej dziedzinie. Z tego samego powodu imał się wszelkich możliwych zajęć, poczynając od najbardziej upokarzających prac fizycznych, a na najwyższych stanowiskach kończąc. Był swego czasu pomywaczem, żonglerem, handlarzem aut, profesorem literatury, kieszonkowcem, agentem od nieruchomości, redaktorem naczelnym gazety i dyrektorem domu towarowego, specjalizującego się w modzie damskiej. Na pewno było tego więcej niż zapamiętałam, ale masz już chyba jakie takie pojęcie, co to za postać. Nigdy właściwie nie oczekiwał, że ktokolwiek uwierzy w jego wymysły, lecz zarazem nie uważał ich za zwykłe kłamstwa. Były elementem nieomal świadomego planu, w którym szło o to, żeby udziergać wokół Borysa Stiepanowicza przyjemniejszy świat, zmieniający się co chwila wedle kaprysu swego twórcy, nie poddany prawom ani ponurym koniecznością pętającym innych ludzi. Trudno by go więc nazwać realistą w ścisłym sensie, lecz z drugiej strony bynajmniej się nie oszukiwał. Wbrew pozorom nie był pyszałkiem robiącym sprytne uniki przed światem, bo poprzez jego fanfaronadę i werwę zawsze przebijało całkiem co innego – może wnikliwość, może głębsza intuicja. Nic zaryzykowałabym twierdzenia, że był dobry (przynajmniej nie w tym sensie, w jakim dobre były Izabela i Wiktoria), miał jednak swoje zasady i ich się trzymał. Jak nikt spośród ludzi, których tu poznałam, umiał wznieść się ponad okoliczności. Czy był to głód, mord czy najgorsze okrucieństwo, potrafił bez szwanku przejść obok tych rzeczy, a nawet przez samą ich gęstwę. Tak jakby z góry wyobrażał sobie wszelkie ewentualności, więc nic nigdy go nie zaskakiwało. Nieodłączną cechą tej postawy był pesymizm tak głęboki i druzgocący, a tak zarazem logicznie zharmonizowany z sytuacją, że w końcu przeradzał się w pogodę ducha.
Parę razy w tygodniu na prośbę Wiktorii towarzyszyłam Borysowi Stiepanowiczowi w jego rundzie po mieście, czyli „ekspedycji kupieckiej”, jak nazywał te wypady. Nie żebym mu rzeczywiście pomagała, ale przy każdej okazji chętnie urywałam się z pracy, choćby na kilka godzin. Wiktoria pewnie to rozumiała, bo starała się zanadto mnie nie żyłować. Wciąż jeszcze byłam przygnębiona, w chwiejnej równowadze, byle co mnie denerwowało, bez widocznego powodu złościłam się albo zamykałam w sobie. Borys Stiepanowicz miał chyba na mnie zbawienny wpływ, zaczęłam więc wyczekiwać tych naszych wspólnych wycieczek, wyrywały mnie bowiem z koleiny własnych myśli.
Nigdy nie robił przy mnie zakupów (nie wiem na przykład, gdzie zdobywał żywność dla Domu i jakim cudem docierał do potrzebnych nam towarów), natomiast często zdarzało mi się obserwować, jak sprzedaje rzeczy, które Wiktoria postanowiła upłynnić. Miał z tego raptem dziesięć procent, ale widząc go w akcji pomyślałbyś, że pracuje na własny rachunek. Stosował żelazną zasadę, żeby każdemu Reanimatorowi składać najwyżej jedną wizytę na miesiąc, kursowaliśmy więc po całym Mieście, za każdym razem obierając inny kierunek, i często zapuszczaliśmy się w zupełnie mi nie znane rejony. Borys miał dawniej auto – Stutza Bearcata, jak twierdził – lecz odkąd stan ulic przestał odpowiadać jego wymaganiom, podróżował wyłącznie na piechotę. Ściskając pod pachą przedmiot, który powierzyła mu Wiktoria, prowadził mnie improwizowanymi trasami, starannie unikając tłumu. Wybierał ustronne zaułki i bezludne ścieżki, zręcznie stąpał po wybebeszonych chodnikach, omijał rozliczne pułapki i niebezpieczeństwa, skręcał to w lewo, to w prawo i ani na chwilę nie gubił rytmu kroków. Jak na człowieka tej tuszy poruszał się z tak niesłychaną zręcznością, że czasem ledwo nadążałam. Nucąc pod nosem, paplając o tym lub owym pomykał lekko jak tancerz, nerwowy, lecz pogodny, gdy ja wlokłam się w ogonie. Znał chyba wszystkich Reanimatorów i każdego umiał odpowiednio potraktować: do jednych wbiegał z otwartymi ramionami, do innych wkradał się cichaczem. Mieli oni swoje słabe punkty, a Borys wiedział, jak w nie utrafić. Schlebiał łasemu na pochlebstwa; temu, który lubił kolor niebieski, wręczał upominek w tym właśnie kolorze. Jeden wolał godne maniery, inny się spoufalał, jeszcze inny nie chciał słyszeć o niczym prócz interesów. Borys spełniał ich zachcianki, a łgał przy tym jak najęty, bez cienia skrupułów. Był to jednak element gry, którą prowadził, nie zapominając ani na chwilę, że to tylko gra. Jego historyjki brzmiały po prostu groteskowo, lecz zmyślał je tak błyskawicznie, ozdabiał tyloma kunsztownymi detalami i opowiadał z takim przekonaniem, że trudno było nie dać się wciągnąć.
– Drogi przyjacielu – mówił na przykład. – Dobrze się przyjrzyj temu czajniczkowi. Weź go do ręki, jeśli masz ochotę. Zamknij oczy, przytknij dziobek do ust i wyobraź sobie, że pijesz z niego herbatę, tak jak ja ją piłem trzydzieści jeden lat temu w salonie księżnej Obłomow. Studiowałem wtedy literaturę na uniwersytecie, byłem młody, a jaki szczupły, nigdy byś nie uwierzył, szczupły i przystojny, z przepiękną burzą kędziorów na głowie. Księżna była najbardziej zachwycającą kobietą w Mińsku, młodą wdową o nieziemskim wręcz powabie. Książę Obłomow, potomek wielkiego rodu, zginął w pojedynku – sprawa honorowa, nie ma potrzeby wdawać się tu w szczegóły – więc wyobrażasz sobie, przyjacielu, jak to podziałało na mężczyzn z jej kręgu. Miała legion zalotników; jej salon stał się przedmiotem zazdrości całego Mińska. Ach, cóż to była za kobieta! Do dziś nie opuszcza mnie wspomnienie jej urody: lśniące rude włosy; śnieżnobiałe falujące łono; oczy, w których skrzył się dowcip, a nie brakowało też iskierek niegodziwości. W sumie dość, żeby człowiek oszalał. Wszyscy rywalizowaliśmy o jej względy, wielbiliśmy ją, pisaliśmy dla niej wiersze, kochaliśmy się w niej bez pamięci. Ale to ja, młody Borys Stiepanowicz, właśnie ja zdołałem wkraść się w łaski tej osobliwej kusicielki. Mówię ci o tym z całą skromnością. Gdybyś mnie wtedy widział, zrozumiałbyś, jak mogło do tego dojść. Zaczęły się więc schadzki w odległych zakątkach miasta, spotkania późną nocą, potajemne wizyty na mojej mansardzie (księżna przemierzała ulice w przebraniu), a całe długie, upajające lato spędziłem w jej wiejskiej posiadłości. Niczego mi nie skąpiła – i nie mam tu na myśli jej wdzięków, choć same w sobie by wystarczyły, ręczę ci, wystarczyłyby aż nadto! Mówię o podarunkach, którymi mnie obsypywała, o niezliczonych dowodach serca. Mogły to być dzieła zebrane Puszkina, oprawne w skórę. Srebrny samowar. Złoty zegarek. Tyle się tego uzbierało, że wszystkiego nawet nie wymienię, a między innymi przewspaniały serwis do herbaty, niegdyś własność dworzanina francuskich monarchów (był to bodajże diuk de Fantomas). Oszczędzałem go, używając wyłącznie podczas jej wizyt, kiedy to namiętność gnała ją przez zaśnieżone ulice Mińska i rzucała w moje ramiona. Niestety, czas nie zna litości. Serwis nie uniknął losu, jaki mu zgotowały owe lata: spodeczki popękały, filiżanki się potłukły – ot, utracony świat. Ale coś przecież ocalało, ostatnie ogniwo łączące mnie z przeszłością. Obchodź się z nim łagodnie, przyjacielu. Trzymasz w dłoni moje wspomnienia.