Выбрать главу

Sztuczka polegała chyba na tym, że potrafił ożywić przedmioty martwe. Odwracał uwagę Reanimatorów, wywabiając ich ze sfery konkretu w rejony, w których towar nie był już czajniczkiem, lecz księżną Obłomow we własnej osobie. Nie miało znaczenia, czy mówi prawdę, czy zmyśla. Samo brzmienie głosu wystarczało, żeby beznadziejnie zagmatwać sprawę. Jego najskuteczniejszą bronią był zapewne właśnie głos, wyposażony w nadzwyczaj rozległy zakres modulacji i timbrów, toteż Borys Stiepanowicz w swoich przemowach co chwila przechodził od dźwięków twardych do miękkich i z powrotem, pozwalając, aby słowa wznosiły się i opadały gęstą, zawile rzeźbioną kaskadą sylab. Miał słabość do wyświechtanych zwrotów i sentymentalnej literackości, ale pomimo martwoty samego języka jego opowieści brzmiały niezwykle żywo. Cała rzecz tkwiła w sposobie podania, a Borys nie wahał się zniżyć do najpodlejszych chwytów. W potrzebie umiał lać autentyczne łzy. Jeśli sytuacja tego wymagała, potrafił cisnąć przedmiotem sporu o podłogę i go stłuc. Pewnego razu chcąc udowodnić, że pozornie kruche kieliszki są godne zaufania, żonglował nimi przez więcej niż pięć minut. Byłam zawsze lekko zażenowana tymi popisami, ale trudno zaprzeczyć, że wywoływały pożądany efekt. Ostatecznie o wartości przesądza podaż i popyt, a na antyczne precjoza wielkiego popytu nigdy nie było. Mogli sobie na nie pozwolić jedynie bogacze – rekiny czarnego rynku, Śmieciobiorcy czy wreszcie sami Reanimatorzy – więc Borys nic by nie zwojował, gdyby zachwalał użyteczność swoich towarów. Cały ich urok polegał właśnie na tym, że tylko człowiek rozrzutny mógł ich pragnąć jako symboli bogactwa i władzy. Stąd wszystkie te historyjki o księżnej Obłomow i osiemnastowiecznych diukach francuskich. Kupując od Borysa Stiepanowicza antyczny wazon, nabywca dostawał gratis cały zaginiony świat.

Borys mieszkał w małym domku w Alei Turkusowej, raptem dziesięć minut piechotą od Woburnów. Dobiwszy targu z Reanimatorem, często wstępowaliśmy tam na herbatę. Przepadał za nią i zwykle podawał też jakieś słodycze – nieprzyzwoicie smakowite łakocie z Domu Ciast na Bulwarze Windsorskim: kremówki, bułeczki z cynamonem, eklery z czekoladą kupione po bandyckich cenach. Nie umiał sobie odmówić tych drobnych przyjemności i delektował się każdym rarytasem, żując bez pośpiechu, a za podkład muzyczny służył równomierny turkot w jego gardle, coś między śmiechem a westchnieniem. Mnie także sprawiały przyjemność te nasze herbatki, nie tyle jednak samo jedzenie, ile to, że Borys koniecznie chciał się nim ze mną dzielić. Moja młoda przyjaciółka jest za wątła, mawiał. Musimy odkarmić naszą miłą wdówkę, musi nabrać kolorków panna Anna Blume, zielona jak bluszcz. Trudno było nie cieszyć się, kiedy tak się ze mną obchodził. Chwilami miewałam wrażenie, że cała jego żywiołowość to tylko poza przybierana na mój użytek. Odgrywał kolejno rolę błazna, łajdaka i filozofa, lecz im lepiej go poznawałam, tym wyraźniej ukazywały mi się one jako aspekty jednej osobowości, która uruchamiała wszystko, co miała w zanadrzu, żeby przywrócić mnie życiu. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Wiele zawdzięczam współczuciu Borysa, jego sprytnym i wytrwałym szturmom do warowni mojego smutku.

Mieszkanko miał obskurne, trzypokojowe, po tylu latach zbieractwa kompletnie zagracone ceramiką, ubraniami, walizkami, kocami, dywanami i wszelkiego rodzaju bibelotami. Natychmiast po powrocie do domu zaszywał się w sypialni, zdejmował garnitur i starannie wieszał go w szafie, a wkładał stare spodnie, kapcie i szlafrok. Ten ostatni był dość niesamowitą pamiątką minionych lat – długi aż po kostki, z czerwonego aksamitu, ozdobiony gronostajowym kołnierzem i mankietami, cały w strzępach, z rękawami przeżartymi przez mole, na plecach wytarty do gołej nitki. Borys nosił go jednak z właściwą sobie fantazją. Gdy już zaczesał za uszy pasma rzednących włosów i skropił szyję wodą kolońską, zamaszyście wkraczał do ciasnego, zakurzonego salonu i parzył herbatę.

Potem zwykle raczył mnie opowieściami o własnym życiu, kiedy indziej jednak oglądaliśmy rozmaite przedmioty i rozmawialiśmy o nich, grzebiąc w pudłach pełnych kuriozów, wśród dziwacznych cacek – pozostałości tysiąca „ekspedycji kupieckich”. Największą dumą napawała go kolekcja kapeluszy, które przechowywał w drewnianym kufrze pod oknem. Nie wiem, ile ich miał, ale pewnie ze dwa albo trzy tuziny, a może i więcej. Czasem wybierał dwa, po czym wkładaliśmy je na głowy i tak przystrojeni piliśmy herbatę. Ogromnie go cieszyła ta zabawa, a przyznam, że mnie też, choć nie umiałabym wytłumaczyć, czemu właściwie. Do kolekcji Borysa należały kapelusze kowbojskie i meloniki, fezy i hełmy korkowe, birety i berety – wszelkie możliwe nakrycia głowy. Gdy pytałam, po co je zbiera, za każdym razem mówił co innego. Kiedyś powiedział, że religia – zabrania mu chodzić z gołą głową. Przy innej okazji twierdził, że każdy eksponat był niegdyś własnością jednego z jego krewnych, więc nosząc je nawiązuje kontakt z duszami zmarłych przodków: ilekroć wkłada jakieś nakrycie głowy, przenika go duch poprzedniego właściciela. Ponazywał je nawet, dla mnie były to jednak raczej projekcje jego własnych skojarzeń z tym czy innym kapeluszem niż imiona ludzi, którzy kiedyś naprawdę żyli. Na przykład fez nosił imię „wuja Abdula”. Melonik nazywał się „Sir Charles”, a biret – „profesor Solomon”. Lecz gdy przy innej okazji zahaczyłam o ten sam temat, Borys odparł, że nie lubi chodzić z gołą głową, bo mu z niej parują myśli. A kiedy przy herbacie oboje wkładamy kapelusze, nasza rozmowa siłą rzeczy staje się bardziej inteligentna i inspirująca.

– Le chapeau influence le cerveau – dodał, przechodząc na francuski. – Si on protege latete, la pensee n’es t plus bete.

Raz tylko wydało mi się, że się odsłonił, i ta właśnie rozmowa najbardziej utkwiła mi w pamięci, ją najdokładniej potrafię odtworzyć. Zdarzyło się to w deszczowe popołudnie, po całym dniu obrzydliwej siąpawicy. Zabałamuciłam dłużej niż zwykle, bo nie bardzo miałam ochotę wyjść z ciepłego mieszkania i wrócić do Woburnów. Borys pogrążony był w dziwnie melancholijnej zadumie, więc przy herbacie głównie ja mówiłam. Kiedy wreszcie się zmobilizowałam, żeby włożyć płaszcz i się pożegnać (pamiętam zapach wilgotnej wełny, płomyki świec odbite w oknie, jaskiniową zaciszność tamtej chwili), nie wstając z fotela wziął mnie za rękę i z tajemniczym, ponurym uśmiechem mocno ją ścisnął.