Выбрать главу

– Musisz zdać sobie sprawę, moja droga, że to wszystko iluzja – rzekł.

– Nie bardzo wiem, o czym mówisz, Borysie.

– O Domu Woburnów. Stoi na fundamencie z chmur.

– Wydaje mi się całkiem solidny. Siedzę tam przecież od tylu dni i jak dotąd nigdy się nie poruszył. Ani drgnął.

– Owszem, jak dotąd. Ale poczekaj trochę, to sama się przekonasz.

– Trochę, czyli ile?

– Tyle, ile będzie trzeba. Zasoby czwartego piętra nie są nieskończone i prędzej czy później się wyczerpią. Właściwie już są na wyczerpaniu, a rzeczy raz upłynnionych nie sposób odzyskać.

– Czy to takie straszne? Wszystko kiedyś się kończy, Borysie. Nie rozumiem, czemu Dom Woburnów miałby być wyjątkiem.

– Łatwo ci mówić. A co będzie z nieszczęsną Wiktorią?

– Nie jest głupia. Na pewno sama się nad tym zastanawia.

– Jest za to uparta. Nie podda się, póki zostanie jej choćby jeden glot, a wtedy znajdzie się w tej samej sytuacji co ludzie, którym usiłuje pomóc.

– To już chyba jej prywatna sprawa?

– I tak, i nie. Obiecałem jej ojcu, że nią się zaopiekuję, i nie zamierzam złamać słowa. Gdybyś ją znała w młodości, dawno temu, zanim wszystko zaczęło się walić. Była taka piękna, pełna życia. Sama myśl, że mogłoby ją spotkać coś złego, jest dla mnie udręką.

– Zdumiewasz mnie, Borysie. Nigdy bym cię nic posądzała o taki sentymentalizm.

– No cóż, każdy z nas przemawia czasem swoim prywatnym językiem duchów. Czuję pismo nosem i nie jest to nęcąca woń. Woburnom skończą się fundusze. Mam tu oczywiście pewne rezerwy – to mówiąc zatoczył ręką łuk, którym ogarnął zgromadzone w pokoju przedmioty – ale one też szybko się wyczerpią. Jeśli nie zaczniemy myśleć o przyszłości, marne nasze widoki.

– Czyli?

– Musimy coś zaplanować. Rozważyć możliwości. Zacząć działać.

– I myślisz, że Wiktoria cię posłucha?

– Nie jestem pewien, ale jeśli mnie poprzesz, to mamy szanse.

– Skąd wiesz, że mogę mieć na nią wpływ?

– Nie jestem ślepy, Anno. Widzę, co się między wami dzieje. Wiktoria nigdy wobec nikogo tak się nie zachowywała. Świata za tobą nie widzi.

– Przecież my się tylko przyjaźnimy.

– Nie tylko, moja droga. To coś dużo poważniejszego.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi.

– Zrozumiesz. Prędzej czy później zrozumiesz każde moje słowo. Ręczę.

Miał rację. W końcu zrozumiałam. Coś, co od dawna wisiało w powietrzu, w końcu się urzeczywistniło. Potrzebowałam jednak wiele czasu, żeby się połapać. Właściwie nie połapałam się, póki prawda nie zaczęła bić w oczy. Ale to chyba wybaczalne, bo przecież tak naiwnej osoby jak ja świat nie widział.

Bądź wyrozumiały. Wiem, że bredzę, ale to, co mam ci teraz powiedzieć, niełatwo zawrzeć w słowach. Wczuj się w naszą ówczesną sytuację, wyobraź sobie wiszące nad nami widmo rychłego końca, przenikające każdą sekundę poczucie nierzeczywistości. Kliniczny termin „miłość lesbijska” nijak się nie ma do faktów. Wiktoria i ja nie byłyśmy parą w potocznym sensie. Powiedziałabym raczej, że stałyśmy się dla siebie nawzajem ostoją, zaciszem, w którym można się schronić i ponapawać własną samotnością. Na dłuższą metę seks okazał się najmniej istotny. Przecież ciało tak czy owak jest tylko ciałem, więc jakie to ma znaczenie, czy dotyka cię ręka mężczyzny czy kobiety? Wiktoria prócz rozkoszy dawała mi odwagę, bez której nie sposób znieść teraźniejszość. To w sumie było najważniejsze. Przestałam żyć z głową odwróconą wstecz i chyba właśnie dzięki temu zaczęły się goić niezliczone rany, które dotychczas w sobie obnosiłam. Nie wszystkie się zabliźniły, więc nie całkiem wydobrzałam, ale przynajmniej nie pałałam już nienawiścią do życia. Zakochała się we mnie kobieta, a ja potrafiłam tę miłość odwzajemnić. Nie proszę cię, żebyś to zrozumiał, tylko przyjął do wiadomości. Wielu rzeczy w życiu żałuję, ale akurat nie tej.

Zaczęło się to pod koniec lata – trzy, cztery miesiące po tym, jak przywieziono mnie do Woburnów. Późnym wieczorem Wiktoria jak zwykle przyszła do mojego pokoju na chwilę rozmowy. Pamiętam potworne zmęczenie, ból w krzyżu i jeszcze większą niż zazwyczaj rozpacz. Zaczęła mi masować plecy – ot tak, z życzliwości, żeby rozluźnić mięśnie; był to prosty, siostrzany gest, jaki wykonałaby w tych okolicznościach każda przyjaciółka. Ale od miesięcy nikt mnie nie dotknął – ściśle mówiąc, od ostatniej nocy z Samem – i prawie już zapomniałam, jakie to miłe uczucie. Dłonie Wiktorii sunęły wzdłuż mego kręgosłupa i w końcu wpełzły mi pod bluzkę. Kiedy dotknęła palcami mojej skóry, ogarnęło mnie niecodziennie uczucie i niebawem zaczęłam prawie lewitować z rozkoszy, czując, że moje ciało lada chwila rozlezie się w szwach. Ale nawet wtedy żadna z nas nie domyślała się chyba, do czego to doprowadzi. Wszystko działo się bardzo wolno, krok za krokiem i nie wprost, bez zamierzonego celu. W pewnym momencie prześcieradło zsunęło mi się z nóg i tak już je zostawiłam. Dłonie Wiktorii zagarniały coraz rozleglejsze obszary mojego ciała, obejmując nogi i pośladki, wędrując w dół wzdłuż boków i w górę po ramionach, aż w końcu zapragnęłam, żeby dotknęła mnie wszędzie. Przewróciłam się na plecy i zobaczyłam ją: pochylała się nade mną, naga pod szlafrokiem, a z dekoltu wystawała jej pierś.

– Jesteś taka piękna – powiedziałam – że chciałabym umrzeć.

Uniosłam się trochę i zaczęłam całować jej pierś, tę krągłą, piękną pierś, o tyle większą od moich. Całowałam miękką, brązową aureolę, sunąc językiem po siatce błękitnych żyłek widocznych tuż pod skórą. Było to dla mnie głębokie, wręcz wstrząsające przeżycie i w pierwszej chwili poczułam, że przypadkiem doszukałam się w sobie pragnienia, które odkryć można tylko w mroku snów, ale uczucie to nie trwało długo, a potem odrzuciłam wszelkie zahamowania i dałam się ponieść rozkoszy.

Odtąd przez kilka miesięcy sypiałyśmy razem i dopiero wtedy zaczęłam się pomału zadomawiać. Praca u Woburnów wywierała na mnie niszczycielski wpływ, póki nie miałam tam nikogo pewnego, żadnego trwałego punktu, z którym mogłabym związać się uczuciem. Zbyt wiele osób się przewijało, zbyt wiele cudzych losów przemykało obok, a zanim się kogoś dobrze poznało, pakował manatki i ruszał w świat. Na jego miejsce wprowadzał się ktoś inny, zajmował świeżo zwolnione łóżko, siadał w tym samym fotelu, spacerował po tych samych ścieżkach, póki i jego czas się nie skończył – a potem cykl się powtarzał. Natomiast Wiktoria i ja byłyśmy zawsze dla siebie, na dobre czy na złe, i w powodzi zmian to jedno się nie zmieniało. Dzięki tej więzi umiałam zmusić się do pracy, a z kolei praca kojąco wpływała na mój stan ducha. Potem zaszły nieprzewidziane wydarzenia i nie mogłyśmy już być ze sobą tak jak dotychczas. Za chwilę o tym opowiem, ważne jednak jest to, że w gruncie rzeczy nic się między nami nie zmieniło. Więź pozostała nienaruszona, a ja raz na zawsze przekonałam się, jak niezwykłą osobą jest Wiktoria.

Stało się to w połowie grudnia, w porze pierwszych mrozów. Zima okazała się w końcu mniej brutalna od poprzedniej, ale nikt nie mógł tego z góry przewidzieć. Wraz z mrozem powróciły straszne wspomnienia sprzed roku i czuło się, że na ulicach narasta panika, gdy zrozpaczeni ludzie usiłują się przygotować na atak żywiołów. Kolejki przed Domem Woburnów były dłuższe niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy, więc często musiałam pracować po godzinach, żeby nadążyć. Pamiętam, że tamtego ranka przesłuchałam dziesięć czy jedenaście osób, jedną po drugiej, a każda uraczyła mnie makabryczną opowieścią. Ostatnia – kobieta koło sześćdziesiątki, niejaka Melissa Reilly – była tak roztrzęsiona, że załamała się i rozpłakała na moich oczach, ściskając mnie za rękę i błagając, żebym jej pomogła odszukać zaginionego męża, który odszedł w czerwcu i więcej nie dał znaku życia.