– Czego pani chce? – spytałam. – Przecież nie rzucę wszystkiego, żeby ruszyć z panią na włóczęgę po ulicach. Mam za dużo pracy.
Lecz ona dalej robiła scenę i w końcu jej upór zaczął mnie złościć.
– Proszę posłuchać – powiedziałam. – Nie pani jedna w tym mieście straciła męża. Ja ze swoim też od miesięcy nie mam kontaktu. Wszystko przemawia za tym, że jest takim samym trupem jak pani mąż. Ale czy ja płaczę albo rwę włosy z głowy? Taki już nasz los, nie ma rady.
Brało mnie obrzydzenie, że wygaduję te komunały i tak szorstko ją traktuję, ale jej histeria odebrała mi rozum. Nie mogłam już, słuchać, jak plecie bez sensu o panu Reillym, o dzieciach, które z nim miała, i o podróży poślubnej sprzed trzydziestu siedmiu lat.
– Nic mnie nie obchodzi pani mąż – wybuchła wreszcie. – Takie bezduszne ścierwo jak pani nic zasługuje na męża, a ten cały Dom Woburnów też może pani sobie wsadzić. Gdyby dobry doktor panią słyszał, w grobie by się przewrócił.
Coś w tym guście, słowo w słowo nie powtórzę. A potem wstała i odeszła, nadęta z oburzenia. Zaraz po jej odejściu położyłam głowę na biurku i zamknęłam oczy, czując, że chyba już nie mam siły nikogo przesłuchać tego dnia. Ostatni wywiad skończył się zupełną klapą – z mojej winy, bo nie powinnam była dać się ponieść emocjom. Nie widziałam dla siebie żadnej wymówki, żadnego wytłumaczenia, czemu wyładowałam własny ból na nieszczęsnej kobiecie, która traciła zmysły z rozpaczy. Pewnie się wtedy zdrzemnęłam – na pięć minut, a może zaledwie na parę sekund, trudno powiedzieć. Wiem tylko, że zanim znów otworzyłam oczy, minęła wieczność, bo kiedy podniosłam głowę, naprzeciw mnie siedział Sam, czekając na wywiad. Najpierw uznałam, że widocznie wciąż jeszcze śnię. To zwykłe urojenie, pomyślałam. Jeden z tych snów, w których niby się budzisz, ale to przebudzenie też ci się tylko śni. A potem powiedziałam: „Sam”, ot tak, do siebie – i natychmiast zrozumiałam, że to nie może być nikt inny. To był on, a zarazem nie on: Sam obleczony w jakieś inne ciało, z siwiejącymi włosami i posiniaczonym policzkiem, z czarnymi, poharatanymi palcami, w tragicznie złachanym ubraniu. Spojrzenie miał martwe, nieobecne, jakby dryfował, nieodwołalnie zagubiony w sobie. Ujrzałam to wszystko w ułamku sekundy, w mgnieniu oka, w jakimś wirze. Tak, to był Sam, ale nie poznał mnie, nie wiedział, kim jestem. Serce mi załomotało i myślałam, że zemdleję. A potem po policzkach Sama bardzo wolno spłynęły dwie łzy. Zagryzł dolną wargę, broda mu się trzęsła, choć starał się powstrzymać. Nagle zadrżał od stóp do głów, wyrwało mu się raptowne westchnienie i wreszcie od dawna hamowany szloch targnął nim całym. Odwrócił się, żeby ukryć twarz, bo wciąż jeszcze próbował nad sobą zapanować, ale dalej wstrząsały nim spazmy, a z zaciśniętych ust wydobywał się zduszony, chrapliwy dźwięk. Wstałam, zataczając się obeszłam biurko i mocno go objęłam. W tej samej chwili usłyszałam spod jego płaszcza szelest zmiętych gazet. Zaraz potem rozpłakałam się i już nie mogłam przestać. Wczepiłam się w Sama z całych sił, wtuliłam twarz w fałdy jego płaszcza i beczałam bez opamiętania.
Było to ponad rok temu. Minęły tygodnie, zanim Sam na tyle wydobrzał, żeby mi opowiedzieć, co mu się po drodze przytrafiło, ale nawet i wtedy jego relacja była niejasna, pełna sprzeczności i luk. Mówił, że wszystko plącze mu się w pamięci, że z trudem rozgranicza poszczególne wydarzenia, ledwo umie oddzielić dzień od dnia. Pamiętał, że do jakiejś szóstej czy siódmej rano czekał na mój powrót, a potem wreszcie poszedł mnie szukać. Wrócił dopiero po północy, kiedy biblioteka już się paliła. Stojąc w tłumie gapiów i patrząc na walący się dach widział jednocześnie, jak wraz z resztą budynku płonie nasza książka. Twierdził, że wyraźnie ujrzał ją we własnej głowie, że czuł z dokładnością co do sekundy, kiedy płomienie wtargnęły do naszego pokoju i pochłonęły rękopis.
Odtąd wszystko się zamazało. Miał pieniądze w kieszeni, ubranie na grzbiecie, no i tyle. Przez dwa miesiące prawie nic nie robił, tylko mnie szukał, sypiając, gdzie się dało, jadając dopiero wtedy, kiedy głód stawał się nieznośny. W ten sposób utrzymał się na powierzchni, ale pod koniec lata został niemal bez grosza. Co gorsza, dał w końcu za wygraną i przestał mnie szukać. Nabrał przekonania, że nie żyję, a nie mógł znieść udręki, jaką była złudna nadzieja. Zaszył się na Stacji Diogenesa, dawnym dworcu kolejowym w północno-zachodniej części miasta, wśród degeneratów i szaleńców, ludzi-cieni, którzy snuli się po długich korytarzach i opustoszałych poczekalniach. Czuł się zupełnie zezwierzęcony, jakby przedzierzgnął się w jakieś podziemne stworzenie i zapadł w sen zimowy. Parę razy w tygodniu zarabiał mizerne sumy u szperaczy, dźwigając za nich ciężary, najczęściej jednak trwał w bezczynności, w odrętwieniu, póki jakaś siła wyższa nie wyrwała go z tego stanu.
– Przestałem starać się być kimkolwiek – powiedział. – Miałem w życiu tylko jeden ceclass="underline" odsunąć się jak najdalej od świata, zamieszkać gdzieś, gdzie nic już mnie nie zrani. Usiłowałem stopniowo wyzbyć się przywiązań, zrezygnować ze wszystkiego, na czym dawniej mi zależało. Chciałem osiągnąć stan zobojętnienia tak głębokiego i wzniosłego, że chroniłoby mnie ono przed każdym następnym ciosem. Pożegnałem się z tobą, Anno. Pożegnałem się z książką; pożegnałem się z myślą o powrocie do domu. Próbowałem nawet pożegnać się z samym sobą. Pomału upodabniałem się do pogodnego Buddy, kiedy tak siedziałem w kącie, nie zwracając uwagi na otaczający mnie świat. Gdyby nie ciało – gdyby nie to, że żołądek albo kiszki upominały się czasem o swoje prawa – może już nigdy nie ruszyłbym się z miejsca. Niczego nie pragnąć, mówiłem sobie, niczego nie posiadać, być niczym. Nie widziałem lepszego rozwiązania. W końcu wiodłem już niemal żywot kamienia.
Dałyśmy mu dawny mój pokój na pierwszym piętrze. Sam był w strasznym stanie, przez pierwszych dziesięć dni balansował na granicy życia i śmierci. Siedziałam przy nim prawie bez przerwy, poświęcając innym zajęciom minimum czasu, a Wiktoria nie protestowała. Właśnie na tym polegała jej niezwykłość. Nie tylko nie protestowała, ale robiła, co mogła, żeby mi to ułatwić. Widziałam coś bez mała nadprzyrodzonego w jej zrozumieniu sytuacji, w umiejętności pogodzenia się z raptownym, niemal brutalnym końcem pewnej epoki w naszym wspólnym życiu. Spodziewałam się, że doprowadzi do gwałtownej konfrontacji, będzie rozczarowana lub zazdrosna, ale nic podobnego się nie zdarzyło. Jej pierwszą reakcją była radość – radość z mojego szczęścia, radość, że Sam żyje – a potem włożyła w jego wyzdrowienie tyleż trudu, co ja. Poniosła osobistą stratę, wiedziała jednak, że Dom Woburnów skorzysta dzięki obecności Sama. Personel miał się powiększyć o jeszcze jednego mężczyznę, i to kogoś, kto nie był ani stary jak Frick, ani tępy i niedoświadczony jak Willie, a z jej punktu widzenia ten fakt zrównywał szale. Tak żelazna konsekwencja mogła się wydawać odrobinę przerażająca, lecz dla Wiktorii w porównaniu z Domem nic się nie liczyło – nawet ja, nawet jej własny los, jeśli takie samozaparcie jest w ogóle wyobrażalne. Nie chcę upraszczać, ale z czasem prawie doszłam do przekonania, że rozkochała mnie w sobie tylko dla dobra mojego zdrowia, a skoro stanęłam na nogi, całą uwagę poświęciła Samowi. Widzisz, Dom był dla niej jedyną rzeczywistością, przed którą w ostatecznym rozrachunku wszystko musiało ustąpić.