Выбрать главу

Ten stan nie mógł oczywiście trwać. Jak słusznie twierdził Borys Stiepanowicz, była to iluzja i nic nie mogło powstrzymać nadchodzących zmian. Pod koniec kwietnia poczuliśmy, że trzeba zacisnąć pasa. Wiktoria wreszcie się załamała i opisała nam sytuację, więc zaczęliśmy coraz bardziej oszczędzać. Pierwsza wypadła z rozkładu środowa runda po mieście. Uznaliśmy, że to wyrzucone pieniądze. Paliwo było za drogie, a chętni i tak tłoczyli się w kolejce tuż za drzwiami. Wiktoria zdecydowała, że nie będziemy już szukać kandydatów, i nawet Frick nie zaprotestował. Po południu wybraliśmy się na ostatnią przejażdżkę: Frick za kierownicą, obok Willie, a Sam i ja na tylnym siedzeniu. Silnik ciężko sapał, kiedy jechaliśmy przez bulwary na peryferiach, skręcając czasem do tej czy tamtej dzielnicy. Rzucało nami na wybojach, chociaż Frick starał się omijać wyjeżdżone koleiny i wyrwy. Patrzyliśmy w okna, rzadko się odzywając. Trochę pewnie nam się nie mieściło w głowach, że podobna sytuacja nigdy się nie powtórzy, że to już ostatni raz, a potem właściwie przestaliśmy nawet patrzeć, tylko siedzieliśmy na miejscach z dziwnie rozpaczliwym poczuciem, że kręcimy się w kółko. Po powrocie Frick odstawił wóz do garażu, zamknął drzwi na klucz i chyba nigdy więcej ich nie otworzył. Kiedy pewnego dnia znaleźliśmy się razem w ogrodzie, wskazał garaż palcem i rozwarł bezzębne usta w szerokim uśmiechu.

– No i tyle widoków, kiedy więcej już nic – powiedział. – Powidz pa, no i zgłowy. A niej jak nie zaświci! Szuuuu, patrzyć, i po wszystkiem. Wielki migot, no i zgłowy.

Po aucie przyszła kolej na ubrania – skończyło się rozdawnictwo koszul i butów, kurtek i swetrów, spodni, kapeluszy, starych rękawiczek. Borys Stiepanowicz kupował je hurtem w czwartym rewirze, ale jego dostawca wypadł z branży, a ściślej mówiąc, wygryzło go konsorcjum zbirów i Reanimatorów, więc i tej działalności musieliśmy zaniechać. Nawet w dobrych okresach odzież stanowiła w budżecie Woburnów trzydzieści do czterdziestu procent, a kiedy nastały ciężkie czasy, trzeba ja było skreślić z listy wydatków – bez stopniowych ograniczeń ani połowicznych oszczędności, tylko wszystko naraz, jednym cięciem. Wiktoria wszczęła akcję, którą nazwała „kampanią skrupulatnych reperacji”: gromadziła wszelkiego rodzaju przybory krawieckie – igły, nici, łaty, naparstki, grzybki do cerowania i tym podobne – i w miarę swych sił starała się naprawiać ubrania, w których nasi podopieczni przychodzili do Domu Woburnów. Chciała jak najwięcej pieniędzy zaoszczędzić na jedzenie, a ponieważ właśnie ono było najważniejsze, właśnie jedzenia najbardziej potrzebowali rezydenci, wszyscy przyznaliśmy jej rację. Ale czwarte piętro wciąż pustoszało, więc nawet jadłospis nie oparł się ogólnej erozji. Zaczęły z niego ubywać kolejne składniki – cukier, sól, masło, owoce, i tak już skąpo wydzielane racje mięsa, odświętna szklanka mleka. Ilekroć Wiktoria obwieszczała o którymś z tych cięć, Maggie Vine w napadzie histerii odgrywała milczącą błazenadę, wściekła pantomimę zapłakanej kuchty, która tłucze głową o ścianę i wali się dłońmi po udach, jakby chciała odfrunąć. Zresztą nikomu nie było lekko. Przyzwyczailiśmy się jadać do syta, więc ten nagły odwyk okazał się szokiem dla naszych organizmów. Musiałam od nowa przemyśleć, czym właściwie jest głód, jak rozgraniczyć w wyobraźni jedzenie od przyjemności, jak nauczyć się brać, co dają, i nie pragnąć niczego więcej. Nim minęła połowa lata, przeszliśmy na dietę ziarnisto-węglowodanową z dodatkiem warzyw korzeniowych – rzepy, buraków, marchwi. Usiłowaliśmy założyć ogród na placu za domem, ale trudno było o nasiona i w końcu wyhodowaliśmy tylko parę główek sałaty. Maggie improwizowała, jak mogła; gotowała różne cienkie zupki, z niemą wściekłością preparowała dania z fasoli i makaronu, otoczona kłębami białej mąki miesiła ciasto na kluchy, lepkie gnioty, którymi prawie się dławiliśmy. Było to w porównaniu z naszą dawną kuchnią nędzne żarcie, ale dawało się na nim przeżyć. Najbardziej jednak przerażała nas nie sama jakość jedzenia, lecz pewność, że może być tylko gorzej. Stopniowo zacierała się różnica między Domem Woburnów a jego otoczeniem. Miasto nas pożerało, a myśmy nie wiedzieli, jak je powstrzymać,

A potem znikła Maggie. Pewnego dnia po prostu już jej nie było i żaden trop nie wskazywał, dokąd mogła pójść. Pewnie odeszła nocą, kiedy spaliśmy na górze, ale to jeszcze nie wyjaśniało, czemu zostawiła wszystkie swoje rzeczy. Na zdrowy rozum gdyby chciała uciec, spakowałaby walizkę. Przez dwa czy trzy dni Willie przeszukiwał okoliczne ulice, lecz nie znalazł żadnego śladu. Nikt z zapytanych przechodniów też jej nie widział. Odtąd chłopiec i ja zajęliśmy się kuchnią, ale kiedy już zaczynaliśmy jako tako sobie radzić, zdarzyło się kolejne nieszczęście. Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, zmarł Frick. Próbowaliśmy pocieszać się myślą, że był już bardzo stary – zdaniem Wiktorii miał prawie osiemdziesiąt lat – ale niewiele to pomogło. Zmarł nocą, we śnie, w początkach października, a znalazł go wnuk: rano zobaczył, że dziadek jeszcze leży w łóżku, więc zaczął go budzić, a wtedy ku przerażeniu chłopca trup gruchnął na podłogę. Oczywiście najbardziej przeżył to Willie, ale śmierć Fricka była dla nas wszystkich ciężkim ciosem. Sam płakał rzewnymi łzami, a Borys Stiepanowicz dowiedziawszy się o niej nie odezwał się do nikogo przez cztery godziny, zapewne ustanawiając tym samym swoisty rekord. Wiktoria z początku niewiele po sobie pokazywała, potem jednak zrobiła rzecz absolutnie szaloną, więc zrozumiałam, jak bliska jest ostatecznej rozpaczy. Pamiętasz pewnie, że w Mieście bezwzględnie zakazano grzebania zmarłych. Trupy odstawia się do Transformatorni, a każdy, kto złamie ten przepis, naraża się na najsurowszą karę: dwieście pięćdziesiąt glotów grzywny płatnych natychmiast albo równie natychmiastową deportację do jednego z obozów pracy w południowo-zachodniej części kraju. Mimo to w niecałą godzinę po tym, jak dowiedzieliśmy się o śmierci Fricka, Wiktoria oświadczyła, że po południu zamierza pochować go w ogrodzie. Sam usiłował jej to wyperswadować, ale była nieugięta.

– Nikt się nie dowie – twierdziła. – A nawet jeśli policja dojdzie prawdy, mniejsza z tym. Musimy postąpić, jak słuszność nakazuje. Kiepsko by to o nas świadczyło, gdybyśmy cofnęli się przed głupim prawem.

Była to pochopna, całkowicie nieodpowiedzialna decyzja, ale przypuszczam, że podjęła ją w gruncie rzeczy ze względu na Williego. Był to chłopiec o nienormalnie niskim ilorazie inteligencji, mimo swych siedemnastu lat wciąż jeszcze uwięziony w granicach własnej gwałtownej jaźni, do której z zewnętrznego świata nic przenikał prawie żaden sens. Frick opiekował się nim, wyręczał go w myśleniu i dosłownie prowadził za rękę. Gdy dziadka nagle zabrakło, nie sposób było przewidzieć, co stanie się z chłopcem. Musieliśmy wykonać wobec niego jakiś gest, dać wyraźne świadectwo lojalności, niepodważalny dowód, że będziemy z nim bez względu na konsekwencje. Pogrzeb pociągał za sobą ogromne ryzyko, lecz choć dziś już znam jego następstwa, nie uważam, że Wiktoria źle zrobiła.