Выбрать главу

Przed ceremonią Willie poszedł do garażu, odczepił od auta trąbkę klaksonu i prawie przez godzinę ją polerował. Była to staroświecka trąbka, podobna do tych, które dawniej widywało się u dziecinnych rowerków, tylko większa, okazalsza, z mosiężną czarą głosową i gruszką z czarnej gumy, niewiele mniejszą niż grejpfrut. Potem chłopiec i Sam wykopali za domem dół pod krzewami głogu. Sześciu rezydentów przyniosło z domu ciało Fricka, a kiedy spuścili je do grobu, Willie położył dziadkowi na piersi trąbkę, żeby go z nią pochowano. Borys Stiepanowicz odczytał krótki wiersz, który napisał z tej okazji, po czym Sam i Willie zasypali dół. Była to prymitywna ceremonia, jeśli w ogóle można ją tak nazwać – żadnych modlitw ani pieśni – ale samo to, że się w ogóle odbyła, miało wystarczająco wielkie znaczenie. Zeszli się na nią wszyscy domownicy, zarówno rezydenci, jak i personel, a nim dobiegła końca, większość z nas miała łzy w oczach. Na grobie położono nieduży kamień, żeby zaznaczyć miejsce, po czym wróciliśmy do domu.

Próbowaliśmy jakoś się podzielić odpowiedzialnością za Williego. Wiktoria obarczyła go nowymi obowiązkami – pozwoliła mu nawet stać z karabinem na straży podczas wywiadów, które prowadziłam w hallu – a pod kierunkiem Sama chłopiec uczył się dodawać i odejmować, podpisywać się własnym nazwiskiem i golić. Był wdzięczny za tyle uwagi i gdyby nie pewne fatalne zrządzenie losu, prawdopodobnie by się w końcu otrząsnął. Ale w jakieś dwa tygodnie po pogrzebie Fricka złożył nam wizytę konstabl z Komendy Głównej. Wyglądał po prostu idiotycznie – pulchny, rumiany, ubrany w mundur najnowszego kroju, obowiązujący funkcjonariuszy tej służby: jaskrawoczerwoną kurtkę, białe bryczesy, czarne lakierowane oficerki i kepi tegoż koloni. Cały aż trzeszczał w tym absurdalnym stroju i tak wypinał pierś, że nie rozumiałam, jakim cudem jeszcze mu się nie pourywały guziki. Stuknął obcasami i zasalutował, kiedy otworzyłam drzwi, i gdyby nie pistolet maszynowy, który miał przewieszony przez ramię, pewnie bym go z miejsca odprawiła.

– Czy tu mieszka Wiktoria Woburn? – spytał.

– Tak – odparłam. – Między innymi.

– Wobec tego proszę usunąć się z drogi – rzekł odpychając mnie na bok i włażąc do hallu. – Za chwilę rozpocznie się dochodzenie.

Oszczędzę ci szczegółów. Okazało się, że ktoś złożył donos o pogrzebie, więc konstabl przyszedł sprawdzić. Donosicielem był zapewne któryś z rezydentów, ale nikt z nas nie miał serca zastanawiać się, kto mianowicie dopuścił się tak zdumiewającej zdrady: prawdopodobnie jeden z uczestników pogrzebu – ktoś, kto nie mógł darować Domowi Woburnów, że wyproszono go stamtąd z powrotem na ulicę, gdy minął jego czas. Był to logiczny domysł, ale i tak nie miało większego znaczenia, jaka właściwie jest prawda. Może policja opłaciła donosiciela, a może wydał nas z czystej złości. W każdym razie swój donos sformułował z morderczą precyzją, bo konstabl w asyście dwóch przybocznych ruszył prosto do ogrodu za domem, trochę się rozejrzał i bez wahania wskazał, gdzie jest grób. Kazał przynieść łopaty i natychmiast przyboczni wzięli się do dzieła, szukając zwłok, których miejsce spoczynku już znali.

– Oburzające lekceważenie prawa – rzekł konstabl. – Taki pogrzeb w dzisiejszych czasach, co za tupet i egoizm. Bez trupów na opał raz dwa byłoby po nas, jasna sprawa, że poszlibyśmy na dno. Skąd byśmy wzięli paliwo, jak byśmy przeżyli? Gdy w tej oto dobie zagrożony jest byt całego narodu, wszyscy musimy być czujni. Nie wolno oszczędzić ani jednego trupa, a tym, którzy mają czelność łamać prawo, zbrodnia taka nie ujdzie na sucho. Są to złoczyńcy najgorszego autoramentu, perfidni niegodziwcy, wyrzutki społeczeństwa. Należy ich ukarać, wyrwać zło z korzeniami.

Tymczasem wszyscy wyszliśmy już do ogrodu i staliśmy stłoczeni nad grobem, a ten dureń konstabl dalej klepał swoje: nic prócz jadu i pustosłowia. Wiktoria była blada jak płótno i gdybym jej nie podpierała, pewnie by upadła. Sam stał naprzeciw nas, po drugiej stronie powiększającego się dołu, i nie spuszczał z oka Williego. Chłopiec zalewał się łzami, patrząc, jak przyboczni konstabla wybierają ziemię z grobu i od niechcenia ciskają ją w krzaki, aż w końcu krzyknął z przerażeniem:

– To dziadzi ziemia! Nie wolno jej wyrzucać! To ziemia dziadzi!

Krzyczał tak głośno, że konstabl musiał przerwać tyradę. Spojrzał na Williego z pogardą, ale kiedy sięgnął po pistolet maszynowy, Sam zatkał chłopcu usta i zaczął go ciągnąć przez trawnik w stronę domu, co wcale nic było łatwe, bo Willie wierzgał i usiłował się wyrwać. Niektórzy rezydenci rzucili się na ziemię, błagając konstabla, żeby uwierzył w ich niewinność”. Nic nie wiedzieli o tej ohydnej zbrodni; nie byli jej świadkami; gdyby ktoś im powiedział o podobnej niegodziwości, w żadnym razie nie skorzystaliby z gościny Domu Woburnów, gdzie zresztą przemocą ich więziono: w sumie potok służalczych wyznań, epidemia tchórzostwa. Z obrzydzenia o mało ich nic oplułam. Pewna starucha – niejaka Beulah Stansky – objęła nawet but konstabla i zaczęła obcałowywać cholewę. Konstabl próbował ją z siebie strząsnąć, a że to nie pomogło, kopnął ją w brzuch czubkiem buta, aż poturlała się po ziemi, jęcząc i skowycząc jak zbity pies. Na szczęście dla nas wszystkich akurat wtedy postanowił wkroczyć Borys Stiepanowicz. Otworzył przeszklone drzwi do ogrodu, zwinnym kroczkiem zszedł na trawnik i ze spokojną, niemal zadumaną miną ruszył w stronę zbiegowiska. Zachowywał się, jakby już setki razy bywał świadkiem identycznych scen, więc nic nie mogło nim wstrząsnąć: ani obecność konstabla, ani widok broni – nic a nic. Kiedy do nas dołączył, asystenci właśnie wyciągnęli trupa z grobu i położyli na trawie. Nieszczęsny Frick miał twarz umazaną ziemią, puste oczodoły, a w ustach kłębiły mu się białe robaki. Borys nawet na niego nie spojrzał, tylko ruszył w stronę konstabla w czerwonej kurtce i tytułując go generałem odszedł z nim na bok. Nie słyszałam, co mówili, ale widziałam, że Borys bez przerwy się uśmiecha i rusza brwiami. W końcu wyjął z kieszeni plik banknotów, odliczył kilka i wetknął je konstablowi w dłoń. Nie wiedziałam, czy zapłacił grzywnę, czy zawarli jakąś prywatną ugodę, na tym jednak transakcja się zakończyła: gotówka w okamgnieniu przeszła z ręki do ręki i interes został ubity. Dwaj przyboczni podnieśli ciało Fricka, przemaszerowali z nim przez trawnik i dalej przez sień na ulicę, po czym wrzucili zwłoki na czekającą tam ciężarówkę. Konstabl udzielił nam na schodach ostatniej reprymendy – bardzo surowej, słowo w słowo takiej samej jak ta, której wysłuchaliśmy w ogrodzie – raz jeszcze zasalutował, stuknął obcasami i ruszył w stronę ciężarówki, niecierpliwie machając ręką na znak, że umorusani gapie mają usunąć się z drogi. Gdy tylko odjechał razem ze swoimi ludźmi, pobiegłam do ogrodu i zaczęłam szukać trąbki. Chciałam ją wyczyścić i oddać Williemu, lecz nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Spuściłam się nawet na dno grobu, ale tam też jej nie było. Znikła bez śladu, tak jak przed nią wiele innych rzeczy.

Na razie wyszliśmy więc obronną ręką, a przynajmniej żadne z nas nie trafiło do więzienia, ale suma, którą Borys dał konstablowi, poważnie nadwerężyła nasze rezerwy. W ciągu trzech pierwszych dni po ekshumacji Fricka sprzedaliśmy ostatnie rzeczy z czwartego piętra: pozłacany nóż do papieru, mahoniowy stoliczek i firanki z niebieskiego aksamitu, które dotąd wisiały w oknach. Potem dostaliśmy jeszcze trochę gotówki za książki z biblioteki na parterze: poszły dwie półki Dickensa, pięć kompletów Szekspira (między innymi miniaturowe wydanie – trzydzieści osiem tomików wielkości ludzkiej dłoni), cała Jane Austen, Schopenhauer, ilustrowany Don Kichot, ale rynek księgarski zdążył już się zawalić, więc niewiele uciułaliśmy. Borys wziął nas na utrzymanie, lecz nawet jego zasoby kiedyś musiały się skończyć, toteż nie łudziliśmy się, że stan ten długo potrwa. Liczyliśmy na trzy, w najlepszym razie cztery miesiące, a ponieważ znów nadchodziła zima, zakładaliśmy, że mamy pewnie mniej czasu, niż nam się zdaje.