Выбрать главу

Słowa coraz bardziej maleją są już takie małe, że nie wiem, czy jeszcze czytelne. Przypominają mi Ferdynanda i jego stateczki, lilipucią flotę brygantyn i fregat. Bóg jeden wie, czemu piszę z takim uporem. Nie wierzę, że zdołam ci przesłać ten list. Czuję się, jakbym krzyczała w próżnię, jakbym się darła na całe gardło w obliczu bezkresnej, przerażającej próżni. Za to w przypływach optymizmu drżę na myśl, co będzie, jeśli ten list jednak dotrze do twoich rąk. Oniemiejesz, kiedy go przeczytasz, rozchorujesz się ze zmartwienia i popełnisz ten sam głupi błąd, który ja popełniłam. Błagam cię, nie rób tego. To niestety do ciebie podobne – dość dobrze cię znam, żeby wiedzieć. Jeśli jeszcze choć trochę mnie kochasz, proszę, nie daj się wciągnąć w pułapkę. Nie zniosłabym myśli, że muszę się o ciebie martwić, bo może się tułasz po tych ulicach. Wystarczy, że jedno z nas zabłądziło. Ważne, żebyś został, gdzie jesteś, żebym mogła biec ku tobie wyobraźnią. Ja tu, a ty tam. To moja jedyna pociecha, nie niszcz jej pod żadnym pozorem. Chociaż z drugiej strony, nawet jeśli dostaniesz w końcu ten notes, nie musisz przecież go czytać. Nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań, a ja nie chciałabym czuć, że cię zmusiłam. Chwilami wręcz miewam nadzieję, że dokładnie tak to się skończy – że po prostu zabraknie ci odwagi i w ogóle do niego nie zajrzysz. Owszem, jest w tym pewna sprzeczność, ale cóż, skoro tego właśnie czasem pragnę. A jeśli rzeczywiście tak będzie, te oto słowa, które piszę z myślą o tobie, już teraz są dla ciebie niewidzialne. Twoje oczy nigdy ich nie ujrzą, mózgu nie obarczy najdrobniejszy okruch moich zwierzeń. Może to i lepiej. Ale chyba wolałabym, żebyś tego listu nie zniszczył ani nie wyrzucił. Gdybyś postanowił nie czytać, przekaż może notes moim rodzicom. Na pewno zechcą go mieć, nawet jeśli lektura będzie ponad ich siły. Mogą go położyć w moim pokoju. Miło byłoby wiedzieć, że właśnie tam wylądował: na półce nad łóżkiem, między starymi lalkami a kostiumem baletniczki, w którym tańczyłam, kiedy miałam siedem lat, niech spocznie jako ostatnia po mnie pamiątka.

Rzadko już wychodzę na dwór. Tylko wtedy, kiedy wypada moja kolej, żeby zrobić zakupy, ale nawet w takich razach Sam zwykle mówi, że mnie wyręczy. Odzwyczaiłam się od ulic i każde wyjście to ciężka praca. Chyba mi błędnik nawala. Tej zimy znów miewam okropne migreny, a gdy muszę przejść więcej niż pięćdziesiąt czy sto metrów, zaczynam się zataczać. Przy każdym kroku wydaje mi się, że zaraz upadnę. Po domu łatwiej się chodzi. Wciąż mam na głowie prawie całe gotowanie, ale kucharzyłam już przecież dla dwudziestu, trzydziestu osób, więc upichcić coś dla czworga to drobnostka. I tak zresztą niewiele jemy. Tyle, żeby nie ssało w żołądku, prawie nic więcej. Oszczędzamy pieniądze na podróż, zaciskając pasa. Mieliśmy tej zimy spore mrozy, prawie takie jak podczas Złowrogiej, chociaż bez nieustannych śnieżyc i wichur. Dla ciepła stopniowo rozbieramy dom i po kawałku ciskamy w ogień. Wiktoria sama to zaproponowała, ale nie wiem, co to znaczy, że myśli o przyszłości, czy po prostu przestało jej zależeć. Rozebraliśmy już poręcze, framugi drzwi, ściany działowe. Początkowo rąbanie domu na opał sprawiało nam jakaś anarchistyczną rozkosz, potem jednak zrobiło się z tego dość ponure zajęcie. Większość pokojów odarliśmy już ze wszystkiego i czujemy się, jakbyśmy mieszkali na opuszczonym dworcu autobusowym, w ruderze przeznaczonej do rozbiórki.

Od dwóch tygodni Sam prawie codziennie przeczesuje obrzeża miasta, bada sytuację wzdłuż wałów i uważnie się rozgląda, czy gdzieś nie gromadzą się wojska. Takie informacje mogą mieć kluczowe znaczenie, kiedy nadejdzie pora. Jak dotąd logika każe obstawiać Szaniec Skrzypka. Jest najdalej wysunięty na zachód, a wprost z niego prowadzi droga w szeroki kraj. Ale południowa Brama Tysiąclecia też nas kusi. Na drodze za nią jest podobno większy ruch, lecz przy samej bramie nie ma tak ścisłej straży. Na razie tylko północ zdecydowanie odpada. Wedle wszelkich oznak w tamtej części kraju zrobiło się bardzo niebezpiecznie: trwa ogólny zamęt, krążą pogłoski o obcej inwazji, o cudzoziemskich armiach, które gromadzą się w lasach i szykują do szturmu na Miasto, gdy stopnieją śniegi. Tego rodzaju plotki nie są, rzecz jasna, niczym nowym. Człowiek sam już nie wie, w co wierzyć. Borys Stiepanowicz dał łapówkę odpowiedniemu urzędnikowi i załatwił nam przepustki, lecz mimo to codziennie przez kilka godzin myszkuje po rządowych gmachach w centrum Miasta, bo a nuż uda mu się zdobyć jeszcze jakiś strzęp informacji. Szczęśliwie się złożyło z tymi przepustkami, ale i tak nie ma pewności, że zrobią wystarczające wrażenie. Mogą być podrobione, a w takim razie grozi nam natychmiastowe aresztowanie, gdy tylko pokażemy je Inspektorowi Do Spraw Wyjazdów. Albo Inspektor je skonfiskuje bez żadnego uzasadnienia i odeśle nas, skąd przyszliśmy. Takie rzeczy się zdarzają, a my musimy być przygotowani na każdą ewentualność. Toteż Borys wciąż węszy i nasłuchuje, lecz nowiny, które przynosi, są tak mętne i sprzeczne, że nie mają wyraźnej wartości. Jego zdaniem może to zapowiadać rychły upadek rządu. Jeśli tak, to moglibyśmy skorzystać z chwilowego zamieszania, ale jak dotąd nic w tej sprawie nie jest jasne. W tej ani w żadnej innej, więc dalej czekamy. W garażu stoi samochód, a w nim nasze walizki i dziewięć kanistrów paliwa.

Borys wprowadził się do nas mniej więcej miesiąc temu. Bardzo schudł, na twarzy wydaje się chwilami wręcz mizerny, jakby nękała go jakaś choroba. Ale nigdy na nic się nie skarży, więc trudno wyczuć, co mu dolega. Fizycznie na pewno nie ma już dawnej werwy, lecz jego duch chyba nie ucierpiał, przynajmniej nie w sposób widoczny. Ostatnio pochłania go głównie wymyślanie, co będziemy robić, kiedy opuścimy Miasto. Prawie każdego ranka wyskakuje z nowym pomysłem, bardziej absurdalnym od poprzedniego. Najnowszy wszystkie bije na głowę, ale zdaje się, że Borys właśnie do niego najbardziej jest przywiązany: chce, żebyśmy założyli we czworo wędrowną trupę magików. Objeżdżalibyśmy autem kraj, dając przedstawienia w zamian za żywność i dach nad głową. Borys zostanie, rzecz jasna, mistrzem ceremonii, ubranym w czarny smoking i jedwabny cylinder. Naganiaczem będzie Sam, a Wiktoria poprowadzi impresariat. Mnie pozostanie rola asystentki – ponętnej panienki, która w skąpym kostiumie wyszywanym cekinami hopsa po scenie. Podczas występu będę podawała mistrzowi różnorakie instrumenty, a w wielkim finale wejdę do drewnianej skrzyni i dam się przepiłować na pół. Nastąpi długa pauza brzemienna obłędem, po czym wyłonię się ze skrzyni cała i zdrowa i triumfalnie gestykulując słać będę w tłum całuski, promiennie acz sztucznie uśmiechnięta.

Zważywszy, jaką przyszłość mamy przed sobą, miło jest marzyć o takich bzdurach. Lada chwila zacznie się chyba odwilż, może już jutro rano wyruszymy. Na tym właśnie stanęło, nim wszyscy poszli spać: jeśli niebo będzie wyglądać zachęcająco, startujemy bez dalszych dyskusji. Jest późna noc, wiatr wieje przez szpary w ścianach. Tamci śpią, a ja siedzę w kuchni i wyobrażam sobie, co mnie czeka. Ale w tym sęk, że niczego nie umiem sobie wyobrazić. Kiedy usiłuję pomyśleć, jakie będą nasze losy poza granicami Miasta, mam w głowie kompletną pustkę. Wszystko jest możliwe, a wszystko znaczy prawie tyle, co nic, prawie jakbyśmy mieli urodzić się w świecie, który dotąd nie istniał. Może gdzieś za Miastem odnajdziemy Williama, ale staram się zbytnio nie łudzić. Chcę tylko przeżyć jeszcze jeden dzień, o nic więcej nie proszę. Pisze do ciebie Anna Blume, twoja stara przyjaciółka z innego świata. Kiedy trafimy tam, dokąd zmierzamy, spróbuję znowu napisać, obiecuję.