Выбрать главу

Wiąże się z tym całe mnóstwo praktycznych kwestii. Na przykład problem trupów. Nie umiera się tu tak jak dawniej, spokojnie oddając ducha we własnym łóżku albo w czystym zaciszu szpitala. Każdy kończy życie tam, gdzie dopadnie go śmierć, czyli przeważnie na ulicy. I to nie tylko Biegacze, Skoczkowie czy Klubowicze – w sumie wąski margines – lecz całe tłumy. Przynajmniej co drugi mieszkaniec Miasta jest bezdomny. Ludzie ci naprawdę nie mają gdzie się podziać, więc dosłownie potykasz się o ich trupy: na chodnikach, w sieniach i po prostu na ulicy. Nie pytaj o szczegóły. Dość ci powiedziałam, więcej niż dość. Cokolwiek byś myślał, głównym problemem nigdy nie jest brak współczucia. Nic nie pęka tu łatwiej niż serce.

Trupy zwykle są nagie. O każdej porze dnia i nocy po ulicach buszują szperacze, którzy błyskawicznie ogałacają zwłoki z czego tylko się da. Na pierwszy ogień idą buty, bardzo tu cenione i trudne do zdobycia. Potem plądruje się kieszenie, ale prędzej czy później ściąga się całe ubranie wraz ze wszystkim, co w nim ukryto. Na końcu przychodzą ludzie z dłutami i szczypcami, aby wyrwać trupowi złote i srebrne zęby. Jest to nieuniknione, więc często sami krewni obdzierają do naga swoich zmarłych, żeby nie pozostawić tej roboty obcym. Jedni pragną ocalić godność ukochanej osoby, inni kierują się czystym egoizmem. Choć to właściwie cienka kwestia. Skoro ząb zmarłego męża zapewni ci wikt przez miesiąc, kto śmiałby twierdzić, że nie masz prawa go wyrwać? Owszem, to wbrew naturze, ale jeśli chcesz tu przetrwać, ciśnij zasady w kąt. Każdego ranka władze miejskie wysyłają ciężarówki, na które zbiera się trupy. Jest to główna działalność rządu, pochłaniająca największe wydatki. Wokół Miasta wznoszą się krematoria, tak zwane Transformatornie, i przez całą dobę widać dym bijący w niebo. Ale stan ulic jest okropny, niektóre zamieniły się w istne rumowiska, wiec trupobranie idzie coraz oporniej. Ciężarówki co chwila przystają i zbieracze pieszo zapuszczają się między ruiny, co bardzo spowalnia pracę. W dodatku wozy często się psują, a wśród gapiów dochodzi do zamieszek. Rzucanie kamieniami w obsługę trupich transportów to częsta rozrywka bezdomnych. Chociaż konwojenci są uzbrojeni i zdarza im się puścić w tłum serię, bezdomni sprytnie kryją się w gruzach i partyzanckimi metodami nierzadko udaremniają całą akcję. Ataki te nie są w żaden sensowny sposób umotywowane. Ich podłożem jest gniew, uraza i nuda, a ponieważ zbieracze zwłok są jedynymi przedstawicielami władz miejskich, jacy kiedykolwiek pojawiają się w okolicy, wszystko na nich się skrupia. Można by powiedzieć, że w rzucaniu kamieniami wyraża się niechęć do rządu, który zajmuje się obywatelami dopiero po śmierci. Byłaby to jednak przesada. Kamienie lecą, bo ludzie są nieszczęśliwi, i tyle. Nikt w Mieście nie angażuje się w politykę. Mieszkańcy są zbyt zagłodzeni, rozkojarzeni i skłóceni.

Rejs trwał dziesięć dni, a ja byłam jedyną pasażerką. Ale to już wiesz. Poznałeś kapitana i załogę, widziałeś moją kajutę, nie muszę ci o tym wszystkim opowiadać. Spędziłam ten czas wpatrując się w wodę i w niebo, przez dziesięć dni prawie nie zajrzałam do książki. Na miejsce dotarliśmy nocą i dopiero wtedy zrobiło mi się trochę straszno. Brzeg pogrążony był w ciemnościach, nie paliło się ani jedno światło, a ja poczułam się, jakbyśmy wkraczali w niewidzialny świat, w krainę ślepców. Miałam adres biura Williama i to jedno dodawało mi otuchy. Sądziłam, że kiedy tam trafię, wszystko się jakoś ułoży. Byłam pewna, że odnajdę przynajmniej ślad Williama. Nie wiedziałam, że cała ta ulica dawno już znikła. Nie to, że zastanę puste biuro, opuszczony budynek: w ogóle nie było już budynku ani ulicy, tylko całe hektary gruzów i śmieci.

Dowiedziałam się później, że był to trzeci rewir i że przed niespełna rokiem wybuchła tam jakaś epidemia. Wkroczyły władze miejskie, kazały cały obszar otoczyć murem, spalić i zrównać z ziemią. Tak mi przynajmniej mówiono. Od tamtej pory nauczyłam się nie traktować zbyt serio tego, co słyszę. Nie żeby ludzie celowo kłamali, ale gdy mowa o przeszłości, prawda dość szybko się zaciera. W ciągu zaledwie kilku godzin plenią się legendy, zaczynają krążyć niestworzone historie i niebawem fakty nikną pod całą górą groteskowych hipotez. W Mieście najlepiej jest wierzyć tylko własnym oczom. Ale one też są zawodne. Pozory mylą – zwłaszcza tu, gdzie na każdym kroku tyle trzeba wchłonąć informacji, gdzie tyle rzeczy wymyka się rozumieniu. Każdy widok może cię zranić, umniejszyć – jak gdyby przez sam fakt, że coś widzisz, trochę cię ubywało. Często wydaje ci się, że niebezpiecznie jest patrzeć, więc uczysz się odwracać wzrok, a nawet zamykać oczy. Stąd dezorientacja, niepewność, czy naprawdę widzisz rzecz, na którą niby patrzysz. Może ją sobie tylko wyobrażasz, mylisz z inną lub wspominasz dawniej widzianą – czy wręcz urojoną. Strasznie to skomplikowane. Nie wystarczy po prostu patrzeć i mówić sobie: „Patrzę i widzę”. Owszem, to nic trudnego, kiedy chodzi o ołówek albo o skórkę chleba. Ale jeśli widzisz martwe dziecko, dziewczynkę, która leży nago na ulicy, z głową zmiażdżoną, całą we krwi? Co sobie wtedy myślisz? Nie tak łatwo jest stwierdzić beznamiętnie i jednoznacznie: Patrzę na martwe dziecko”. Umysł wzbrania się przed tym. Takie słowa są nie do pomyślenia, kiedy masz przed oczami coś, wobec czego nie możesz się zdystansować. To właśnie miałam na myśli mówiąc, że Miasto cię rani: nie sposób biernie patrzeć i widzieć, bo każdy widok jest częścią ciebie, częścią historii, która snuje w tobie swój wątek. Należałoby pewnie tak stwardnieć, żeby nic już nie mogło cię dotknąć. Ale byłbyś wtedy zupełnie sam. I odcięty od reszty ludzi, i życie stałoby się niemożliwością. Niektórym to się udaje. Mają siłę zmienić się w potwory, lecz zdziwiłbyś się, jak niewielu ich jest. Albo inaczej: wszyscy spotwornieliśmy, ale prawie w każdym kołacze się resztka dawnego życia.

I to jest chyba właśnie największy problem. Znane nam życie skończyło się, a tego nowego nikt rozumem nie ogarnia. Dla każdego, kto się wychował gdzie indziej albo po prostu żyje dość długo, żeby pamiętać dawny świat, samo przetrwanie z dnia na dzień jest ciężką walką. I nie mam tu na myśli jakichś szczególnych kataklizmów. Nawet w obliczu najzwyklejszych zdarzeń nie wiesz już, co robić, a kiedy nic nie robisz, następuje paraliż myśli. Masz mętlik w głowie. Tymczasem wokół ciebie zmiana goni zmianę, każdy dzień niesie z sobą nowe wstrząsy, dawne zasady okazują się czcze i puste. Otóż i dylemat: chcesz niby przetrwać, przystosować się – żyć, jak się da. Ale najpierw musisz zabić w sobie wszystko, dzięki czemu dawniej uważałeś się za człowieka. Rozumiesz? Żeby żyć, musisz się zabić. To dlatego tylu ludzi daje za wygraną. Wiedzą, że choćby nie wiem jak walczyli, czeka ich klęska. A skoro tak, w ogóle walczyć nie warto.

Trochę mi się to wszystko plącze w pamięci: co się naprawdę zdarzyło, a co nie, ulice widziane po raz pierwszy, dni, noce, niebo nad głową, hałdy gruzu ciągnące się aż po horyzont. Niejasno pamiętam, że często spoglądałam w górę, jakbym szukała w niebie jakiegoś braku albo nadmiaru – czegoś, co by je różniło od innych nieb, jakiegoś wytłumaczenia tych wszystkich rzeczy, które działy się na ziemi. A może było inaczej. Może późniejsze wrażenia kojarzę z pierwszymi dniami. Co zresztą i tak nie ma większego znaczenia, zwłaszcza teraz.

Po długich i wnikliwych badaniach donoszę z pełną odpowiedzialnością, że niebo tutejsze niczym nie różni się od tego, które masz nad głową. Są tu te same chmury i jasne przestworza, te same burze i cisze, te same porywiste wichry. Jeśli efekty wydają się tutaj trochę inne, przyczyną jest wyłącznie to, co dzieje się na ziemi. Na przykład noce nigdy nie bywają tu dokładnie takie jak u nas: niby ta sama ciemność, ten sam bezkres, ale zamiast bezruchu nieustannie wyczuwa się jakiś ukryty prąd, jakby uporczywy szmer, który ściąga cię w głębinę i popycha naprzód, bez wytchnienia. Z kolei dni pałają blaskiem chwilami wręcz nieznośnym, jasnością, która oszałamia cię i odbarwia świat, aż wszystkie poharatane powierzchnie lśnią i nawet powietrze dygocze. Światło pada tu w taki sposób, że barwy stają się tym bardziej przekłamane, im bliżej podchodzisz. Nawet cienie wydają się podniecone, a ich krawędziami targa gorączkowa, bezładna pulsacja. W tym świetle musisz się mieć na baczności i nie otwierać oczu zbyt szeroko, lecz akurat na tyle, żeby utrzymać równowagę, bo inaczej się potkniesz, a nie muszę ci już wyliczać związanych z tym niebezpieczeństw. Czasem miewam wrażenie, że gdyby nie ciemność, gdyby nie te dziwne noce, które na nas spadają, niebo by się wypaliło. Dni kończą się, kiedy muszą: skoro tylko słońce wyczerpie zasoby świata. Nic ani sekundy dłużej nie może już lgnąć do słonecznego blasku. Gdyby dzień potrwał jeszcze choć chwilę, tutejsza niewiarygodna rzeczywistość cała by stopniała.