Выбрать главу

Musisz więc być przygotowany na każdą ewentualność. Ale jak to zrobić? Opinie w tej kwestii są skrajnie rozbieżne. Pewna znikoma mniejszość twierdzi, że złą pogodę sprowadzają złe myśli. Jest to pogląd dość mistyczny, zakłada bowiem bezpośrednią przekładalność myśli na zjawiska fizyczne. Zwolennicy tej teorii utrzymują, że z każdej mrocznej czy pesymistycznej myśli powstaje chmura. Kiedy wiele osób naraz oddaje się posępnym rozważaniom, pada deszcz. Stąd rzekomo biorą się raptowne zmiany pogody i właśnie dlatego nikt jeszcze nie zdołał naukowo objaśnić naszego zdziwaczałego klimatu. Ludzie ci uważają, że wystarczy trwać w niezłomnym rozradowaniu, choćby okoliczności były nie wiedzieć jak ponure. Żadnego marszczenia brwi, ciężkich westchnień ani łez. Mówi się o nich „Uśmiechnięci”. Nie ma w Mieście drugiej sekty, która byłaby równie niewinna i dziecinna. Jej członkowie są przekonani, że gdyby większość populacji nawróciła się na ich wiarę, pogoda zaczęłaby się wreszcie wyrównywać i życie stałoby się znośniejsze. Uśmiechnięci nieustannie zatem głoszą dobrą nowinę, stale szukają nowych zwolenników, ale powściągliwość, którą sobie narzucili, pozbawia ich wszelkiej siły perswazji. Rzadko udaje im się kogoś nawrócić, więc ich idea nigdy nie doczekała się próby, bo bez szerokiej rzeszy wyznawców nie nagromadzi się masa krytyczna dobrych myśli. Ale ten brak dowodu tylko utwierdza ich w wierze. Widzę, jak kręcisz głową. Owszem, to śmieszni, zbłąkani ludzie. Lecz żyjąc w tutejszej codzienności nie sposób odmówić ich twierdzeniom pewnej racji, prawdopodobnie nie bardziej absurdalnej niż jakakolwiek inna. W bezpośrednim kontakcie bywają na ogół niezwykle mili. Człowiek przy nich odpoczywa, bo ich łagodność i optymizm to dobre antidotum na powszechną tutaj dość i rozgoryczenie.

Dokładnym przeciwieństwem Uśmiechniętych są Pełzacze. Wierzą, że będzie coraz gorzej, póki nie okażemy w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości, jak okropnie wstydzimy się swego dawnego życia. Członkowie tej sekty padają na ziemię i nie chcą wstać, póki nie dostaną znaku, że ich pokutę uznano za wystarczającą. Nad naturą owego znaku toczą się długie dysputy. Zdaniem jednych będzie to miesiąc nieustannych deszczów, według innych – cały miesiąc słońca, a niektórzy twierdzą, że znak objawi im się w głębi ich własnych serc. Pełzacze dzielą się na dwa główne odłamy – Psów i Węży. Pierwsi uważają, że łażenie na czworakach dowodzi wystarczającej skruchy, natomiast drudzy bezkompromisowo czołgają się na brzuchach. Między tymi grupami dochodzi czasem do krwawych walk, bo każdy odłam usiłuje zdobyć władzę nad sektą, lecz ani Psy, ani Węże nie mają zbyt wielu zwolenników, a ostatnio cała sekta zdaje się dogorywa.

Większość ludzi nie ma w tych sprawach ustalonych przekonań. Gdyby tak zliczyć wszystkie grupy, które wypracowały w miarę spójne teorie na temat pogody (Bębniarzy, Końcoświatowców, Wolnoskojarzeniowców), uzbierałaby się zaledwie garść. Moim zdaniem o wszystkim w sumie przesądza czysty traf. Niebem rządzi przypadek, siła tak złożona i tajemna, że nikt nie potrafi wyczerpująco jej objaśnić. Jeśli zmokniesz na deszczu, to twój pech. Zdołasz ujść przed ulewą – tym lepiej. Światopogląd ani wiara nie ma tu nic do rzeczy. Deszcz nie przebiera. Każdego prędzej czy później zmoczy, a gdy już pada, wszystkich zrównuje w prawach: nikt nie jest lepszy ani gorszy, wszyscy są równi, identyczni.

Tyle mam ci do powiedzenia. A kiedy zaczynam, nagle sobie uświadamiam, jak mało rozumiem. Tak niewiele mam liczb, konkretnych faktów z naszego życia w Mieście. Właśnie William miał zdobyć te dane. Gazeta przysłała go tu, żeby wszystkiego się dowiedział i co tydzień nadsyłał relację. Tło historyczne, wzruszające artykuły o ludzkim nieszczęściu i tak dalej. Ale niewiele ich dostaliśmy, prawda? Parę krótkich meldunków, a potem cisza. Skoro Williamowi się nie powiodło, nie bardzo rozumiem, czemu mnie miałoby się udać. Nie wiem, jakim cudem Miasto w ogóle jeszcze funkcjonuje, a nawet gdybym zdołała tego dociec, zajęłoby mi to pewnie tyle czasu, że po drodze sytuacja zupełnie by się zmieniła. Nie wiem na przykład, gdzie hoduje się warzywa i jak je się przywozi do Miasta. Niczego nie umiem ci wyjaśnić i nie spotkałam nikogo, kto by to potrafił. Mówi się czasem o strefach rolniczych na prowincji, gdzieś na zachodzie, ale nie wiadomo, czy jest w tych pogłoskach choćby źdźbło prawdy. Miejscowi gotowi są mówić o wszystkim, a już zwłaszcza o tym, na czym się nie znają. Mniej jednak dziwi mnie ogólny rozpad niż to, że tyle tu jeszcze ocalało. Wiele czasu potrzeba, żeby znikł pewien świat, nawet sobie nie wyobrażasz, jak wiele. Życie dalej się toczy i każdy ogląda scena po scenie swój mały dramat. Owszem, nie ma już szkół; owszem, ostatni film wyświetlono przed pięcioma laty; owszem, wino jest rzadkością i tylko bogaczy na nie stać. Ale czy te właśnie detale marny na myśli, mówiąc: „życie”? Niech wszystko zniknie, to zobaczymy, co zostało. Może to właśnie jest najciekawsze pytanie: co zostaje, kiedy nie ma już nic, i czy tę ostatnią stratę też przeżyjemy.

Skutki bywają interesujące, często nieoczekiwane. Bezdenna rozpacz sąsiaduje z najbardziej olśniewającą wynalazczością; rozpad idzie w parze z rozkwitem. Tak niewiele zostało, że prawie niczego już się nie wyrzuca i nawet niegdyś pogardzane śmieci na coś się przydają. Wszystko jest względne. Niedostatek zmusza umysł do większej giętkości i każe mu wynajdywać nowe rozwiązania, a ty łapiesz się na tym, że chętnie dajesz posłuch myślom, jakie dawniej w ogóle nie przyszłyby ci do głowy. Chociażby sprawa ludzkich odchodów. Kanalizacja niemal już nie istnieje. Rury zżarła rdza, muszle klozetowe popękały i zaczęły przeciekać, system ścieków prawie nie działa. Zamiast czekać, aż mieszkańcy zdani na siebie zaczną pozbywać się własnych ekskrementów byle jakim sposobem – co szybko doprowadziłoby do chaosu i epidemii – opracowano pewien zawiły system: otóż każdą dzielnicę patroluje zespól zbieraczy ludzkiego nawozu. Trzy razy dziennie przemierzają oni ulice, z turkotem wlokąc i pchając po spękanej nawierzchni zardzewiałe wozy, bijąc w dzwonki, żeby mieszkańcy okolicznych domów wyszli na dwór i wylali do cystern brudy z wiader. Towarzyszy temu, rzecz jasna, przemożny odór, gdy więc tworzono tę instytucję, nikt nie chciał w niej pracować – oprócz więźniów, którym dawano rzekomo wolny wybór: przedłużenie wyroku, jeśli odmówią, lub skrócenie, jeśli się zgodzą. Lecz od tamtej pory zaszły spore zmiany, toteż dziś Fekaliści mają status urzędników państwowych i służbowe mieszkania nie gorsze od mieszkań policjantów. To chyba zresztą całkiem sprawiedliwe rozwiązanie. Gdyby z tą pracą nie wiązały się żadne korzyści, któż zechciałby się nią parać? Widzisz, jak skutecznie w pewnych sytuacjach potrafi działać rząd. Kiedy trzeba usunąć potencjalne źródło zarazy – na przykład trupy i gówno – nasi zarządcy dorównują sprawnością organizacyjną samym Rzymianom i mogą wręcz służyć za wzór precyzji myślenia i zaradności.

Na tym jednak rzecz się nie kończy. Gdy Fekaliści pozbierają odchody, nie wyrzucają ich byle gdzie. Tutejsze zasoby węgla i ropy niebezpiecznie się skurczyły, toteż gówno i śmieci zyskały rangę cennych surowców, z nich bowiem pochodzi spora część energii, którą wciąż jeszcze udaje nam się wytwarzać. Każdy rewir ma własną energownię, a korzystają one wyłącznie z odpadów. Auta, domowe grzejniki – wszystko napędzane jest metanem produkowanym w tych zakładach. Rozumiem, że może cię to śmieszyć, ale tutaj nikt nie widzi w tym nic zabawnego. Gówno to poważna sprawa i każdy, kto zostanie przyłapany, gdy chlusta nim na ulicę, natychmiast trafia do aresztu. Recydywistom automatycznie wymierza się karę śmierci. Taki system siłą rzeczy odbiera ci ochotę do żartów. Potulnie wykonujesz polecenia i wkrótce zaczynasz je spełniać bez namysłu.