Przede wszystkim liczy się przetrwanie. Żeby wyżyć, musisz zarabiać, a o pracę niełatwo – w każdym razie o taką, jaka według naszych dawnych pojęć zasługiwałaby na to miano. Bez koneksji nie możesz ubiegać się o choćby najskromniejszą posadę państwową (niższego urzędnika, odźwiernego, pracownika Transformatorni itp.). To samo dotyczy rozmaitych legalnych i nielegalnych przedsiębiorstw, które kwitną w Mieście (Klinik Eutanazji, podziemnych sieci zaopatrzenia w żywność, kamieniczników-widmo). Bez znajomości nie ma sensu nawet pytać o pracę, więc ludzie, którzy znaleźli się na dnie, najczęściej zostają szperaczami. Jest to robota dla bezrobotnych i na moje oko wykonuje ją dobre dziesięć do dwudziestu procent ludności. Sama przez pewien czas byłam szperaczką i wiem, jaki to prosty mechanizm: gdy raz się wkręcisz w ten kierat, małe szanse, że z niego się wyrwiesz. Ta praca tak cię żyłuje, że nie masz nawet czasu pomyśleć o innym zajęciu.
Szperacze dzielą się na dwie kategorie: śmieciarzy i rupieciarzy. Tych pierwszych jest dużo więcej. Najbardziej pracowici mają nawet szansę jakoś wyżyć, harując przez dwanaście do czternastu godzin na dobę. Miejski system oczyszczania nie działa już od lat, więc Miasto podzielono między kilku prywatnych Śmieciobiorców – po jednym na każdy rewir – którzy wykupili od rządu licencje na zbieranie śmieci w poszczególnych dzielnicach. Kto chce zostać śmieciarzem, musi wystarać się u jednego z nich o zezwolenie, płacąc miesięczną stawkę, nierzadko nawet połowę swoich dochodów. Rodzi się więc naturalna pokusa, żeby pracować bez zezwolenia, ale to bardzo niebezpieczne, bo każdy Śmieciobiorca ma własną ekipę inspektorów, którzy patrolują ulice i na chybił trafił legitymują śmieciarzy. Gdy nie masz przy sobie odpowiednich zaświadczeń, inspektorzy mogą kazać ci zapłacić grzywnę, a jeśli cię na to nie stać, zostajesz aresztowany. Oznacza to deportację do jednego z obozów pracy na zachód od Miasta – i siedmioletni wyrok. Są tacy, co twierdzą, że w obozach żyje się lepiej niż w Mieście, ale to tylko fantazje. Niektórzy posunęli się nawet do tego, że rozmyślnie narazili się na aresztowanie, ale nigdy ich potem nie widziano.
Załóżmy, że jesteś legalnie zarejestrowanym śmieciarzem i masz papiery w porządku: zbierasz tyle śmieci, ile dasz radę, i wozisz je do najbliższej energowni, gdzie płacą ci od kilograma – śmieszne grosze! – a twój urobek trafia do silosa. Najwygodniej jest wozić towar wózkiem na zakupy, takim jak w starym kraju. Pomyślnie przeszły one wszelkie próby na wytrzymałość i bez wątpienia najlepiej nadają się do tego celu. Większy pojazd za ciężko byłoby pchać, wypełniwszy go po brzegi, a z mniejszym zbyt wiele razy trzeba by jeździć do skupu. (Kilka lat temu wydano nawet specjalną broszurę, która potwierdziła słuszność moich tez.) Jest więc ogromny popyt na te wózki i każdy nowy śmieciarz przede wszystkim stawia sobie za cel kupno takiego metalowego koszyka na kółkach. Oszczędzać trzeba miesiącami, czasem latami, ale póki nie masz wózka, nie wyjdziesz na swoje. Rządzi tym zabójcza kalkulacja: ponieważ zyski z pracy są minimalne, rzadko udaje się coś odłożyć, a jeśli nawet, to zwykle za cenę rezygnacji z czegoś niezbędnego – na przykład z jedzenia, bez którego zabraknie ci sił do pracy, a bez niej z kolei nie zarobisz na wózek. Sam widzisz, w czym rzecz: im ciężej pracujesz, tym jesteś słabszy; im jesteś słabszy, tym bardziej wycieńcza cię praca. Ale to dopiero początek. Bo gdy już zdobędziesz wózek, musisz bardzo o niego dbać. Ulice są w takim stanie, że po prostu kasują sprzęt, a zwłaszcza koła. Lecz nawet jeśli zdołasz nad tym wszystkim zapanować, musisz spełnić jeszcze jeden warunek, a mianowicie nigdy nie spuszczać wózka z oka. Ponieważ wózki nabrały tak ogromnej wartości, są szczególnie łakomym kąskiem dla złodziei – a nie ma większej tragedii niż utrata wózka. Szperacz przeważnie zdobywa się więc na dodatkowy wydatek i sprawia sobie tak zwaną „pępowinę” – linkę, smycz albo łańcuch – którą się opasuje, a drugi koniec przywiązuje do wózka. Wprawdzie utrudnia to chodzenie, ale warto tę cenę zapłacić. Kiedy wózki toczą się po nierównej nawierzchni, łańcuchy robią tyle hałasu, że szperacze znani są także jako „muzykanci”.
Rupieciarz też musi się zarejestrować i bywa narażony na takie same przypadkowe kontrole jak śmieciarz, ale pracę ma inną, bo śmieciarz zbiera tylko odpadki, a rupieciarz wyławia spośród nich zdalne jeszcze do użytku przedmioty i materiały. Może z nimi robić, co chce, zwykle jednak sprzedaje swoje znaleziska jednemu z Reanimatorów, których agencje rozrzucone są po całym Mieście. Ci prywatni przedsiębiorcy z zupełnego szmelcu robią całkiem przyzwoity towar i sprzedają go na wolnym rynku. Grają wiele ról naraz – handlarzy starzyzną, producentów i po trosze sklepikarzy – a ponieważ w Mieście prawie zanikły inne sposoby produkcji, Reanimatorzy nalezą tu do najbogatszych, najbardziej wpływowych osobistości i tylko sami Śmieciobiorcy im dorównują. Dobry rupieciarz ma więc szanse nieźle żyć z tej pracy. Musi jednak być szybki i sprytny, musi wiedzieć, gdzie szukać. Najlepiej radzą sobie w tym fachu ludzie młodzi, toteż rzadko widuje się rupieciarzy starszych niż dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Ci, którym kiepsko idzie, muszą szybko się rozejrzeć za innym zajęciem, bo rupieciarz nie ma żadnej gwarancji, że jego trud przyniesie jakikolwiek zysk. Natomiast śmieciarz to na ogół osobnik starszy, bardziej konserwatywny, pogodzony z perspektywą monotonnej harówki, daje mu ona bowiem pewne utrzymanie – pod warunkiem, że nie będzie się oszczędzał. W rzeczywistości nic jednak nie jest już pewne, bo we wszystkich branżach szperactwa panuje straszliwa konkurencja. Im większe braki w zaopatrzeniu, tym niechętniej mieszkańcy cokolwiek wyrzucają. Dawniej bez namysłu cisnąłbyś na chodnik skórkę pomarańczy, lecz dziś wiele osób nawet skórki miele na miazgę i zjada. Wystrzępiony podkoszulek, podarte majtki, rondo kapelusza i inne łachmany skrzętnie się chowa, żeby uścibolić z nich nowy strój. Widuje się przechodniów w najbardziej dziwacznych i pstrych kostiumach, a ilekroć mija cię człowiek w ubraniu zszytym z samych łat, jest wysoce prawdopodobne, że jakiś rupieciarz stracił przez niego pracę.
Ja jednak wybrałam właśnie rupieciarstwo. I tak miałam szczęście, że zaczęłam, zanim pieniądze się rozeszły. Nawet kiedy kupiłam licencję (siedemnaście glotów), wózek (sześćdziesiąt sześć), smycz i nowe buty (pięć i siedemdziesiąt jeden), zostało mi ponad dwieście. I bardzo dobrze, bo miałam dzięki temu większą swobodę ruchów i prawo do błędu, a w tamtych dniach musiałam korzystać z każdej szansy. Wiedziałam, że już wkrótce tylko ode mnie będzie zależało, czy pójdę na dno, ale tymczasem uczepiłam się czegoś na kształt dryfującej szczapy, wręgi z rozbitego statku.
Z początku szło mi nie najlepiej. Miasto było dla mnie zupełnie nowym terenem i wiecznie w nim się gubiłam. Marnowałam czas na bezowocne wyprawy, zwodzona fałszywymi przeczuciami zapuszczałam się w jałowe uliczki, trafiałam gdzie nie trzeba i nie w porę. Nieliczne sukcesy zawdzięczałam przypadkowi. Kierował mną wyłącznie ten niewytłumaczalny mechanizm, który sprawiał, że czasem jednak napotykałam wzrokiem jakąś rzecz i schylałam się po nią. Nie wypracowałam żadnego systemu, choć wydawało mi się, że inni rupieciarze działają dość metodycznie. Nie potrafiłam przewidzieć, dokąd warto pójść, nie miałam pojęcia, co, gdzie i kiedy można znaleźć. Trzeba przeżyć w Mieście wiele lat, żeby rozwinąć w sobie taki instynkt, a ja byłam nowicjuszką, naiwną dyletantką, i ledwo umiałam trafić z rewiru do rewiru.