„Trzymaj się z daleka. Najlepiej trzymaj się z daleka”.
Gdy przypomniała sobie ostrzeżenie Cherry, uśmiech znikł z jej twarzy. Poczuła się nieswojo. Ech, bzdura, powiedziała sobie zaraz. Cherry to kochana dziewczyna. Martwi się o brata, to wszystko. Matt ma szczęście, że ktoś tak bardzo troszczy się o niego, myśli o nim.
Rozdział 7
Młotek energicznie przywołał zebranych do porządku. Na spotkanie stawiła się cała szóstka, wszyscy jego generałowie. Gotowi do walki. Gotowi oddać życie za własne przekonania, za miasteczko, za sprawę.
Każdy gotów był polec za swoją małą ojczyznę. Za ten najważniejszy skrawek ziemi.
Młotek mógł być z nich dumny. Dobrze wybrał. Reprezentowali stare i młode Cypress. Mądrość i młodość uzupełniały się nawzajem. Mądrość nawoływała do rozwagi, młodość żądała czynu. Starzy temperowali młodych, młodzi dodawali wigoru starym. Wspólnie stanowili siłę nie do pokonania.
– Dobry wieczór – rozpoczął. – Cieszę się, że was tu widzę, i dziękuję, że gotowi jesteście poświęcać czas naszej sprawie. – Ze względu na charakter ich poczynań, które nie każdy by zaakceptował, choć wielu odnosiło z tychże oczywiste korzyści, spotykali się zwykle późnym wieczorem, zawsze potajemnie. Nawet rodziny nie wiedziały, czemu służą spotkania ani gdzie się odbywają. – Niestety mam złe wieści. Elaine St. Claire skontaktowała się z mieszkańcem Cypress Springs.
Wśród zebranych przeszedł szmer niezadowolenia. Jeden z generałów zabrał głos:
– To pewna informacja?
– Pewna. Widziałem list.
– Fatalnie – odezwał się następny. – Jeśli miała czelność odezwać się, gotowa zawiadomić policję.
– Zajmę się tym.
– Jak? St. Claire mieszka w Nowym Orleanie, prawda?
– Gotowa nas zniszczyć – odezwał się kolejny głos. – Uciekła z Cypress Springs, chce się nam wymknąć.
Młotek pokiwał smutno głową. Nowy Orlean… miasto grzechu. Tam wszystko ujdzie. Idealne miejsce dla takich jak ona.
Nie wie jeszcze, że nic jej nie pomoże. Oczywiście czas i odległość mogły ją znieczulić, mogła zapomnieć o strachu, o grożącym jej niebezpieczeństwie. To bardzo ludzkie i wcale nie zdziwiłby się, gdyby tak właśnie było.
– Mieszka teraz w St. Francisville.
– Tym lepiej – mruknął ktoś. – Mamy tam przyjaciół.
– Nie będziemy musieli prosić ich o pomoc – powiedział Młotek. – Przygotowałem zasadzkę. Bardzo starannie obmyśloną zasadzkę.
– Zwabmy ją na powrót do Cypress Springs – odezwał się Błękitny. – Tu będzie nasza.
– Otóż właśnie – przytaknął Młotek. – Zgadzacie się, żebym zastawił pułapkę?
Generałowie nie wahali się. Wahają się tylko ludzie słabi, ludzie małej wiary, którym brak wiary i woli działania.
– Zatem zgoda. Następny punkt. Jakieś problemy, sprawy, które chcielibyście poddać pod rozwagę?
Ponownie głos zabrał Błękitny.
– Do Cypress przyjechała obca. Outsiderka. Zaczyna wypytywać o Siedmiu, interesuje się naszą historią.
Młotek spochmurniał. Słyszał o niej. Obcy zawsze byli niebezpieczni. Nie potrafili zrozumieć, jakie cele przyświecają Siedmiu. Nie pojmowali, o co Siedmiu toczy walkę i jak ważna to walka. Z takimi należy rozprawiać się szybko, bezlitośnie i zdecydowanie.
Obcy, którzy wiedzieli cokolwiek o Siedmiu, stanowili tym większe zagrożenie.
Wszystkiemu winni założyciele grupy, pierwsi jej członkowie. Byli słabi. Nie potrafili dość skutecznie ukrywać swoich działań. Nie potrafili być wystarczająco stanowczy, gotowi na wszelkie konsekwencje. Tu trzeba iść do końca, posuwać się do ostateczności.
Sentymentalni starcy, cierpko pomyślał Młotek. Wiecznie spierali się z sobą, ulegali tym, którzy zgłaszali skrupuły. Przestraszyli się, kiedy jeden z członków grupy zagroził, że odwoła się do Unii Praw Obywatelskich, że doniesie FBI, co się dzieje w Cypress. Więcej takich mięczaków, a kraj zejdzie na psy.
Niedobrze mu się robiło, kiedy o tym myślał. A kto zatroszczy się o porządnych ludzi, którzy chcą wieść spokojne życie, kto im zapewni bezpieczeństwo, kto im zapewni godne warunki?
Nie, on i jego generałowie w niczym nie byli podobni do poprzedników. Młotek starannie dobrał sobie ludzi. Zdeterminowanych i zdecydowanych, jak on sam. Oddanych sprawie, gotowych na wszystko i pełnych poświęcenia.
Sam był gotów oddać dla sprawy życie.
Był też gotów zabijać.
– Ta obca – odezwał się. – Zna ktoś może jej nazwisko?
Nikt nie znał. Generał Skrzydlaty wiedział tylko, że zamieszkała w pensjonacie.
Młotek kiwnął głową. Wystarczy jeden telefon i będą mieli nazwisko.
– Pilnujcie jej – zarządził. – Nie spuszczajcie jej z oka. Jeśli zacznie być niebezpieczna, podejmiemy stosowne kroki.
Zwrócił się do Sokoła, najbardziej zaufanego z jego ludzi. Ten w odpowiedzi lekko pochylił głowę. Młotek uśmiechnął się. Sokół zrozumiał. Jeśli zajdzie potrzeba, rozprawią się z obcą, jak rozprawili się z innymi.
Zebranie dobiegło końca.
Rozdział 8
Tak doskonałych omletów jak w Azalii nie serwowano chyba nigdzie na świecie. Puszyste i słodkie nawet bez dodatku syropu. Dwanaście lat minęło od chwili, kiedy jadła je ostatnio, a ciągle pamiętała ich smak.
Cały weekend robiła porządki, przygotowując dom rodziców do wystawienia na sprzedaż, i w poniedziałek uznała, że coś się jej należy od życia: drobna przyjemność w postaci omletu w Azalii.
– Witaj, Peg – pozdrowiła siwowłosą właścicielkę kawiarni i wnuczkę pierwszej właścicielki w jednej osobie. Babcia Peg otworzyła Azalię, kiedy jej mąż, a dziadek Peg, zginął na froncie w Europie. Wojenna wdowa musiała jakoś zapewnić byt piątce dzieci.
– Witaj, kochanie. – Peg wyszła zza kontuaru i serdecznie uściskała Avery. Pachniała syropem klonowym i bekonem. – Moje wyrazy współczucia. Tak mi przykro. Jeśli tylko będę mogła pomóc ci w czymkolwiek, wystarczy, żebyś powiedziała słowo.
Avery odwzajemniła uścisk.
– Dziękuję, Peg. Bardzo ci dziękuję. To wiele dla mnie znaczy.
Peg podejrzanie błyszczały oczy, kiedy wreszcie wypuściła Avery z objęć.
– Założę się, że przyszłaś na mój sławny omlet. Avery uśmiechnęła się szeroko.
– To aż tak widać?
– Pierwszy spałaszowałaś, jak miałaś dwa latka. Pamiętam dobrze, twoi rodzice wprost oniemieli, kiedy zobaczyli, jak zmiatasz z talerza wszystko do czysta. – Peg wygładziła fartuch. – Siadaj, dziecko, rozgość się. Zaraz powiem Marcie, żeby podała ci kawę.
Pora lunchu minęła, stali stołownicy już sobie poszli, kawiarnia opustoszała i Avery miała do dyspozycji wszystkie stoliki, mogła wybierać. Usiadła przy oknie wychodzącym na plac miejski, gdzie trwały przygotowania do festynu wiosennego. Między drzewami instalowano lampiony, grabiono trawniki. W piątkowy wieczór zabrzmi muzyka, plac rozbłyśnie dziesiątkami kolorowych świateł. Bajkowy widok.
Uśmiechnęła się do siebie. Mieszkańcy Luizjany kochali się bawić, świętować, wykorzystywali po temu wszelkie nadarzające się okazje. Każde miasto, każde miasteczko miało jakieś swoje święto, więc Cypress Springs nie mogło być gorsze. Miało swój trwający cały weekend festyn wiosenny, połączony z jarmarkiem i loterią, pełen muzyki, śmiechu oraz rozmaitych atrakcji, wśród których każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Zwykle zjeżdżali na festyn goście z całego stanu, więc miejsca w pensjonatach oraz motelach trzeba było rezerwować na kilka tygodni naprzód. Avery, kiedy jeszcze mieszkała w Cypress, co roku brała udział w festynie.