Выбрать главу

Zacisnęła dłonie, wściekła na samą siebie.

– Według ciebie chcę, żeby tak było. Zależy mi na tym, tak? Cieszę się na myśl, że w Cypress Springs może działać grupa chorych fanatyków, morderców? – Mina Huntera wystarczyła jej za odpowiedź. Pokręciła gwałtownie głową. – Otóż nie, rozumiesz? Jak możesz… jak… to okropne… – Znowu zamilkła. Nie wiedziała już, kogo właściwie chce przekonać, siebie czy jego. – Nigdy nie pasowałam do Cypress. Tak naprawdę nigdy nie byłam stąd. Jakbym urodziła się w innej rzeczywistości i tylko wpadłam tu na chwilę. Lecz wszystko się zmieniło. Teraz czuję więź z tym miejscem, z tymi ludźmi. Wreszcie czuję się w Cypress jak w domu.

Hunter wstał, podszedł do Avery, ujął jej twarz w dłonie.

– Rozpacz odmienia nasze spojrzenie na świat.

– Wiem, ale…

– Nie krzywdź samej siebie, Avery.

– Muszę wiedzieć. Muszę mieć pewność. Chciałabym uwierzyć… powinnam, ale nie potrafię.

Hunter popatrzył na nią długo, uważnie, a potem powiedział:

– Zatem szukaj dowodów. Dowodów winy lub niewinności. Jeśli czujesz, że musisz, szukaj.

Rozdział 36

Gwen spojrzała na zegarek na tablicy rozdzielczej. Brakowało kwadransa do dwudziestej trzeciej. Bała się, coraz bardziej się bała. Mocniej zacisnęła spocone dłonie na kierownicy.

Kobieta powiedziała wyraźnie, że ma przyjechać sama. Obiecała, że powie wszystko, co wie o Siedmiu, od samego początku istnienia grupy aż do teraz, powie również o Tomie, pod warunkiem, że Gwen przyjedzie sama.

Potwornie się bała. Usta jej drżały. Tom zaginął w podobny sposób. Był z kimś umówiony, miał otrzymać ważne informacje. Wyznaczono mu spotkanie późnym wieczorem, jak jej. Gdzieś na poboczu nieuczęszczanej drogi.

Gdyby nie chodziło o Toma, nie zdecydowałaby się. Nie starczyłoby jej odwagi. Jechałaby przed siebie, nie zatrzymując się nigdzie pod drodze, do samego Nowego Orleanu.

Znienawidziła Cypress Springs, pełne staroświeckiego uroku domy, skwer miejski, ludzi, za których uśmiechami kryły się gotowy osąd i podejrzliwość wobec obcych, kwaśny zaduch wiszący nad ulicami, ilekroć zawiał wiatr z południa, i to udawanie, że wszystko jest w porządku.

Gwen uświadomiła sobie, że na długą chwilę wstrzymała oddech. Zaczerpnęła powietrza.

Jest sama. Bez sprzymierzeńców. Nie ma z kim dzielić swojego strachu. Avery Chauvin, jej ostatnia nadzieja, wycofała się.

Koniec nadziei.

Kolejna ofiara. Trudy Pruitt.

Obcięli jej język.

Usłyszała ten makabryczny szczegół dzisiaj rano, kiedy wstąpiła do Azalii na śniadanie.

Zabili ją w kilka godzin po spotkaniu z Gwen.

Bo Trudy zgodziła się na spotkanie. Potwierdziła, że grupa Siedmiu istniała od dawna i nadal istnieje. Że jej członkowie spotykają się w tajemnicy i wydają wyroki na współmieszkańców Cypress. Że obowiązuje zasada jednego ostrzeżenia. Jeśli nie odniesie skutku, grupa przystępuje do działania. Że grupa tak naprawdę nigdy nie przestała istnieć, zeszła tylko jeszcze głębiej do podziemia. Że uaktywniała się w ostatnich miesiącach. I jest jeszcze bardziej niebezpieczna niż kiedykolwiek.

Gwen miała wyrzuty sumienia. Czuła się odpowiedzialna za śmierć Trudy Pruitt. Gdyby jej nie odnalazła, nie namawiała do rozmowy, może kobieta żyłaby dzisiaj?

Uciekaj, Gwen. Uciekaj jak najdalej, jak najszybciej. Uciekaj.

Rozprostowała zaciśnięte kurczowo palce.

Go zyskuje poza tym, że wystawia życie własne i innych na niebezpieczeństwo? Swojemu bratu nie jest już w stanie pomóc w żaden sposób. Jeśli ktokolwiek dotąd był skłonny rozmawiać, po śmierci Trudy Pruitt z pewnością nie odważy się powiedzieć słowa.

Lecz jeśli teraz ucieknie, nigdy już się nie dowie, co stało się z Tomem.

Nie wyobrażała sobie, jak miałaby dalej żyć: w niewiedzy, w niepewności.

Dlatego zdecydowała się na dzisiejsze spotkanie.

Kobieta zadzwoniła późnym popołudniem. Nie chciała się przedstawić. Mówiła drżącym, niepewnie brzmiącym głosem. Jakby płakała.

Albo w ten sposób usiłowała zniekształcić głos, ukryć swoją tożsamość.

Powiedziała, że ma informacje na temat Siedmiu, że wie, co się stało z bratem Gwen. To wszystko. Mimo nalegań Gwen nie chciała zdradzić nic więcej.

Bardzo prawdopodobne, że spotkanie okaże się zasadzką.

Pułapką.

Gwen wyprostowała ramiona. Nie ulegnie bez walki. Zerknęła w lusterko wsteczne. Na tylnym siedzeniu leżała wiatrówka. W kieszeni tkwił mały rewolwer smith & wesson. Zgrabny, poręczny, niemal bez odrzutu, w sam raz dla kobiety, zapewniał sprzedawca. Bardzo skuteczny w razie niespodziewanej napaści.

Szczególnie kiedy napastnik nie spodziewa się, że upatrzona ofiara może być uzbrojona, pomyślała Gwen z przekąsem.

Zabezpieczyła się też w inny sposób.

Wysłała maile do biura szeryfa, do adwokata rodziny, do matki. Zawarła w swoich listach wszystkie dotąd zebrane informacje, napisała, dokąd jedzie i w jakim celu.

Zaginięcie brata i siostry w krótkim odstępie czasu, w tym samym miasteczku, nie może przecież przejść niezauważone.

Nawet jeśli zginie, ktoś wreszcie zainteresuje się Cypress Springs i jego wesołymi obywatelami.

Dojeżdżała do miejsca spotkania, na skrzyżowanie szosy 421 z Drugą Boczną. Kobieta kazała jej skręcić w Boczną i jechać kilkaset metrów do kolejnego skrzyżowania z polną drogą. Wyraźnie podkreśliła, że Gwen nie wolno się spóźnić.

Dochodziła jedenasta.

W światłach reflektorów zobaczyła niewielki drewniany dom, właściwie chatę, malowniczą, rustykalną, ze spadzistym dachem, zrośniętą z otoczeniem, jakby stała na swoim miejscu od zawsze, stanowiąc część krajobrazu.

Zatrzymała wóz, wyłączyła silnik, rozejrzała się. Wokół cicho, głucho, ciemno. Nie widziała żadnych świateł, śladu ludzkiej obecności, żadnego samochodu.

Odsunęła szybę, zaczęła nasłuchiwać. Nic.

Zaczeka.

Wzięła głęboki oddech. Serce tłukło się w piersi jak oszalałe.

Musi zachować spokój. Nie wolno jej tracić głowy. Nie wolno przestać myśleć. Za chwilę najprawdopodobniej stanie oko w oko z mordercą. Refleks, błyskawiczna ocena sytuacji, to jej będzie teraz potrzebne.

Powstrzymać drżenie rąk.

Sięgnęła po kurtkę, włożyła ją, wsunęła dłoń do kieszeni, dotknęła rewolweru.

Nie wyjmując kluczyka ze stacyjki, otworzyła drzwi samochodu.

Wysiadła i przeszedł ją zimny dreszcz. Roztarła ramiona.

– Halo – zawołała.

Odpowiedziało jej tylko pohukiwanie sowy i wiatr w gałęziach drzew. Mijały sekundy. Spojrzała w kierunku chaty.

Może kobieta czeka na nią wewnątrz.

Albo już nie żyje. Jak Trudy Pruitt.

Kiedy myśl o kolejnej ofierze raz już się pojawiła, Gwen nie mogła się od niej uwolnić.

Czekała.

Płynęły sekundy… minuty.

Jedenasta. Kwadrans po jedenastej. Wpół do dwunastej.

Północ.

Zdecyduj się. Zajrzyj do chaty.

Albo wsiądź do samochodu, odjedź. I już nigdy się nie dowiesz, jak zginął Tom.

Znowu spojrzała w stronę chaty.

Musi tam iść. Musi sprawdzić. Kobieta może być ranna, potrzebować pomocy.

Gwen wsunęła dłoń do kieszeni, zacisnęła palce na kolbie rewolweru i zaczęła się modlić w duchu.

„Ojcze nasz, któryś jest w niebie Święć się imię Twoje…”.

Doszła do stopni prowadzących na ganek, chwyciła się poręczy i zaczęła powoli wchodzić.

Stanęła na ganku, zrobiła krok. Deski zaskrzypiały pod jej ciężarem. Podeszła już energicznie do drzwi, nacisnęła klamkę…

„Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja Jako w niebie, tak i…”.

Drzwi ustąpiły.

Zajrzała do środka, zawołała, ale z gardła dobył się ledwie słyszalny dźwięk. Stanęła bez ruchu, czekając, aż oczy przywykną do ciemności.