Выбрать главу

Powoli zaczęła rozróżniać kształty: dwa połamane krzesła, skrzynka służąca za stolik.

Zrobiła kilka kroków w głąb pomieszczenia, wyzywając się w myślach od najgorszych idiotek. Czego chciała dowieść? Nikogo tu nie ma. Została wystawiona do wiatru. Ktoś sobie z niej zakpił. Ktoś chory, obdarzony równie chorym poczuciem humoru.

Odwróciła się. Dojrzała w drzwiach przed sobą jakiś bielejący kształt. Worek. Nie, nie worek, stwierdziła podchodząc ostrożnie. Białe prześcieradło zebrane w rodzaj tobołka.

Ktoś, kto ją tutaj ściągnął, przewidział każdy jej krok: że przyjedzie, będzie czekała, wreszcie wejdzie do chaty, znajdzie tobołek.

I otworzy go.

Drżącymi palcami rozwiązała supeł…

I zobaczyła kota. A właściwie coś, co kiedyś było kotem. Kocie truchło, rozpłatane i wybebeszone.

Zrobiło się jej niedobrze. Zasłoniła dłonią usta.

A potem dotknęła płótna. Było jeszcze lepkie, krew ciepła.

Ktoś musiał zrobić to niedawno. Tuż przed jej przyjazdem.

Zasada jednego ostrzeżenia. Jeśli nie skutkowało, Siedmiu podejmowało działanie.

Otrzymała swoje ostrzeżenie.

Coś się poruszyło w głębi chaty.

Ktoś.

Gwen rzuciła się do drzwi.

Nikt nie zagradzał przejścia. Nikt jej nie gonił.

Wybiegła na ganek. Musiała stąpnąć na spróchniałą deskę, bo stopa uwięzia w szparze. Gwen zachwiała się, krzyknęła i upadła.

Wyswobodziła nogę i kulejąc, potykając się, pobiegła do samochodu. Usadowiła się za kierownicą i zatrzasnęła drzwiczki. Szlochając, zapaliła silnik. Dopiero kiedy dotarła do głównej szosy, odważyła się zerknąć w lusterko wsteczne, niepewna, co w nim zobaczy.

Żegnała ją pustka i cisza gorsza niż diabelski śmiech.

Rozdział 37

Avery zaparkowała przy skwerze miejskim, niedaleko pensjonatu. Zgasiła reflektory, wyłączyła silnik i spojrzała szybko wokół. Wszędzie cicho, pusto. Cypress wcześnie układało się do snu i spało snem sprawiedliwych aż do świtu.

Bardzo dobrze.

Przybyła po Gwen. Chciała, żeby pojechały razem na parking Magnolia. Liczyła, że być może, wielkie być może, uda im się wślizgnąć do przyczepy Trudy Pruitt i przeszukać wnętrze.

Gdyby Gwen odmówiła, a po tym, jak ją Avery ostatnio potraktowała, miała wszelkie podstawy, żeby odmówić, była gotowa pojechać na parking sama.

Decyzję o wyprawie podjęła po wyjściu od Huntera. Powiedział jej: „Jeśli czujesz, że musisz, szukaj”. Postanowiła więc szukać. Rzecz zaplanowała bardzo starannie. Zabrała ze sobą wszystko, czego mogły potrzebować: lateksowe rękawiczki, latarki, plastikowe torebki. Nie zapomniała uzbroić się w odwagę.

Pozostawało jej tylko przekonać Gwen, że muszą działać razem, że od tej chwili stanowią drużynę połączoną wspólnym pragnieniem dojścia do prawdy. Próbowała połączyć się z Gwen, ale za każdym razem słyszała, że abonent jest niedostępny.

Do pokoju dzwonić nie chciała, bo to oznaczałoby albo skorzystanie z aparatu w recepcji, albo połączenie z komórki na stacjonarny numer pensjonatu, a Avery, niczym wytrawny detektyw, jednego i drugiego wolała uniknąć. Im mniej śladów, tym lepiej. Pozostawało jej tylko wydzwaniać do skutku na komórkę Gwen albo liczyć na szczęśliwy przypadek.

Jadąc do pensjonatu, co chwila spoglądała w lusterko wsteczne, upewniając się, czy nie ciągnie za sobą ogona. Nikt, absolutnie nikt, nie powinien wiedzieć o ich spotkaniu, nie powinien widzieć ich razem.

Ogon? Gubienie tropów? Tajne spotkania? Może jeszcze podsłuch i mikroodbiornik w uchu?

Chyba zaczyna tracić rozum. Wpada w paranoję. Zaraz zacznie wszędzie widzieć wrogów, zewsząd spodziewać się zagrożenia.

Z jej gardła wyrwał się nerwowy śmiech.

Chce dojść prawdy. Nie, musi dojść prawdy. I uczyni wszystko, żeby tę prawdę poznać.

Pomyślała o Hunterze, o popołudniu spędzonym z nim, w jego łóżku. Teraz tamto przeżycie wydawało się jej czymś surrealistycznym. Jak ze snu.

Co właściwie zrobiła? Skonsumowała jakąś dawną namiętność, przysypane kurzem pożądanie, którego istnienia nawet sobie nie uświadamiała? Dlaczego przespała się z Hunterem, skoro zawsze pragnęła Matta i tylko Matta? O czym myślała, jeśli w ogóle podobny proces zachodził tego popołudnia w jej głowie?

Wszystko wskazywało na to, że jednak nie zachodził. Dała się ponieść impulsowi. I tak zwanej żądzy.

Zamknęła oczy i zaczęła rozmyślać.

Dlaczego wtedy, przed laty, wybrała Matta, a nie Huntera? Czy dlatego, że Hunter był nieprzewidywalny, że burzył schematy, wśród których mogła się bezpiecznie poruszać? Bo zawsze zmuszał ją do wysiłku: i intelektualnego, i emocjonalnego?

Przy Matcie nic jej nie groziło. Z nim zawsze wiedziała, na czym stoi. Nigdy nie traciła panowania nad sytuacją. A czy nie jest dobrze panować nad sytuacją, poruszać się po rzeczywistości wyznaczonymi ścieżkami?

Uff. Czego właściwie chciała?

Pokręciła głową, dając sobie spokój z grzebaniem w duszy, z sięganiem w głąb i w przeszłość, by coś wyjaśnić, zrozumieć. Musi skupić się na sprawach bieżących. Matt, Hunter i jej przyszłość mogą poczekać.

Wysiadła z samochodu. Ubrana, jak na wytrawnego detektywa przystało, od stóp do głów w czerń, miała nadzieję roztopić się w mroku. Chodnikiem od strony skweru, pod osłoną krzewów i drzew, przemknęła na róg ulicy.

W szkole podstawowej Laurie Landry była jej najlepszą przyjaciółką, dopiero później ich drogi się rozeszły. To od Laurie wiedziała, że jej rodzice chowają zapasowy klucz w puszce z wyłącznikami elektryczności, tuż obok wejścia do pensjonatu. Obie często korzystały z tego klucza, jeśli chciały się spotkać bez zgody starszych.

Miała nadzieję, że rodzina Landrych nie zmieniła zwyczajów i klucz nadal ma swoje miejsce w puszce.

Miał. Tak samo jak przed laty. Jeszcze jeden dowód, że życie w Cypress Springs nie poddawało się zmianom. Bo w Cypress Springs życie toczyło się ustalonym torem. Bo w Cypress Springs człowiek mógł się czuć pewnie i bezpiecznie.

Chyba że człowiek podpadł Siedmiu za próby dokonywania modyfikacji behawioralnych. Mówiąc prościej, chciał żyć inaczej, po swojemu, i niejako przy okazji, jako już odmieniona część tej społeczności, ową społeczność zmieniał.

Wtedy Siedmiu dokonywało na człowieku permanentnej modyfikacji. Behawioralnej, rzecz jasna. Następowała amputacja owej inności, znikały nietypowe zachowania, znikała inność. I znów wszystko było jak dawniej.

Avery wyjęła klucz, otworzyła drzwi i weszła do holu pensjonatu. Zamknęła z powrotem drzwi na zamek, klucz schowała do kieszeni i ruszyła ma piętro. Recepcjoniści kończyli dyżur o ósmej wieczorem, a goście mieli swoje klucze. Mogli wchodzić i wychodzić, kiedy chcieli.

Nikogo nie zdziwi, że ktoś kręci się po pustych korytarzach.

Wspięła się cicho po schodach, skręciła w lewo i doszła do końca korytarza, gdzie znajdował się pokój Gwen.

Zobaczyła otwarte drzwi.

Nie. Na litość boską, żadnych powtórek.

Końcami palców pchnęła drzwi tak, że otworzyły się do końca. Zawołała cicho Gwen.

Żadnej odpowiedzi.

Tego właśnie się spodziewała. Tego i czegoś jeszcze gorszego.

Wyjęła z kieszeni małą latarkę i weszła do pokoju.

Ktoś był tu przed nią.

Ktoś przewrócił wszystko do góry nogami.

Opróżnione szuflady, otwarta na oścież szafa, zbite lustro nad toaletką, wywrócone lampy.

W wąskim strumieniu światła latarki skrupulatnie oglądała pobojowisko, miejsce po miejscu, detal po detalu. Krwi nigdzie nie dostrzegła.

Ani krwi, ani ciała. Ze ściśniętym gardłem podeszła do zasłanego, rzecz dziwna, łóżka i zajrzała pod nie.