Zrobię z nią to, co z tamtą. I z tymi dwoma, o których nikt nic nie wie. Byłem sprytny, w ogóle ich nie znaleźli. Szkoda, że trafili na tę jedną.
Lekarz, który mnie wypuścił, uznał, że „nie ma niebezpieczeństwa recydywy”.
Dobry lekarz. Tyle że głupi jak but.
Jak się do niej dobrać, no, jak?
Dzisiaj w mieście jest muzyczna parada. Pewnie przyjdzie popatrzeć, a ja ją rozpoznam.
Doskonale!
ROZDZIAŁ IV
Jak cudownie znów spacerować w słońcu! Dawno tego nie robiła, chyba od chwili, kiedy poznała Arnta.
Irina ubrała się starannie. Jesienny kostium, którego nie nosiła zbyt często, przydał się w sam raz. Umyła włosy i pozwoliła im wyschnąć, bez nawijania na papiloty. Nosiła teraz krótką, swobodną fryzurę, ciemne włosy wciąż błyszczały tym kasztanowym odcieniem, z którego tak dumni byli jej rodzice. Po separacji straciły blask i życie, jak ona sama. A teraz budziła się z długiego snu. Miała wrażenie, że ostatnie miesiące spędziła w krainie wiecznych mrozów. Wciągnęła głęboko jesienne powietrze i poczuła, że żyje. Poczuła, że odzyskała swoją wartość.
Złota jesień, czy nie tak nazywano tę ciepłą porę roku? Potem przychodziło babie lato, niespodziewana fala łagodnego powietrza we wrześniu lub październiku. Albo może było na odwrót? Nie pamiętała, te terminy kojarzyły jej się z odległymi wspomnieniami dzieciństwa na wsi.
Rozrzewniła się. Co zostało z mego życia? Małżeństwo legło w gruzach, co mi pozostało?
Pusta przyszłość. Rola powierniczki ludzkich trosk przynosi mi na razie mało satysfakcji, za to sporo nieprzyjemności.
Co tu się dzieje? Tłumy ludzi na ulicy. Jakaś demonstracja?
Nie czytam gazet, to zły znak. Jestem zbyt zajęta sobą, a może po prostu zobojętniałam? Trzeba wziąć się w garść.
Nie przecisnę się! Może krzyknąć: Pali się…?
Zza rogu buchnęła melodia. Grała orkiestra dęta. Pojawił się pierwszy zespół, za nim szły następne.
Trzeba cierpliwie czekać, aż przejdą obok niej, wtedy tłum się rozejdzie.
Ludzie szczelnie wypełniali chodniki wzdłuż ulicy, a sklepy, do których zmierzała, leżały po drugiej stronie. Irina miała mnóstwo czasu, by spokojnie rozejrzeć się wokół. Stojąc w drugim rzędzie gapiów, mogła zachować bezpieczną anonimowość; nikt nie patrzył w jej kierunku, wszyscy obserwowali muzykantów.
Po drugiej stronie ulicy zobaczyła kolegę z pracy. Nie widział jej, a Irina nie uczyniła nic, by ją dostrzegł.
Rozpoznawała wiele osób, które spotykała w sklepach czy na spacerze. To nie byli jej znajomi ani petenci z biura, nie miała wobec nich żadnych zobowiązań. Nie czuła potrzeby rozmowy z kimkolwiek. Separacja, choć trwała raptem osiem miesięcy, odarła ją z wszelkiej pewności siebie.
Właściwie nie powinna niczego się wstydzić, a jednak unikała kontaktów z ludźmi. Czuła się gorsza od innych, poniosła porażkę, porzucił ją towarzysz życia. Najbardziej bała się tego, że straci kontrolę nad swoimi uczuciami. Zdarzyło się kilka razy, na początku jej samotności, że reagowała płaczem na współczujące uwagi przyjaciół.
Teraz była silniejsza, czy jednak dość silna? Chyba nie.
Irina nie traktowała postępku Arnta jako zdrady. Arnt potrafił zdobyć się na szczerość. Walczyliśmy z tym, powiedział. Zdążyła znienawidzić tę replikę. Wina nie leżała po jego stronie, to ona nie dorosła do tego związku.
Co za negatywne, niszczycielskie myśli. Obciążać siebie winą za coś, czemu nie mogła zapobiec. Rozważać swoje przywary, roztrząsać błędy, niedociągnięcia. Może była zbyt chłodna, za bardzo uległa, może nudna? Nie potrafiła pokazać, jak go kocha?
W głębi duszy wiedziała, że nie to jest najważniejsze. Z uczuciem do innej osoby trudno konkurować.
To też było niedobre spostrzeżenie. Pora skończyć z tą nieustanną gonitwą myśli, która spychała ją głębiej w odmęty rozpaczy.
Teraz była na właściwej drodze, w końcu poruszała się w dobrym kierunku. Tyle że przeraźliwie wolno.
Parada muzyczna nie miała końca.
Ruchem kierowali policjanci. Może któryś z nich to Westling? Irina zaczęła się im przyglądać.
Nie, to niemożliwe. Jeden z nich nosił mundur, miał jasne włosy, miły uśmiech i przyjazne spojrzenie. To nie mógł być on, Westling zwracał się do niej oficjalnie, niemal szorstko. Komendant posterunku, starszy człowiek, pracował w policji od lat, wszyscy go znali i nosił zupełnie inne nazwisko. Jakaś kobieta. I jeszcze ktoś o pociągłej, wychudzonej twarzy… Może to jest on?
A może w ogóle go tu nie było?
Niedaleko Iriny zrobiło się małe zamieszanie. Policjanci podeszli bliżej.
– Tu nie wolno stać, przesuńcie się! – rozkazał komendant.
Ktoś poirytowanym głosem rzucił kąśliwą uwagę o zaczepianiu porządnych obywateli, a Irina poczuła ciarki na plecach. Ten glos rozpoznałaby wszędzie!
Gardłowy, niewyraźny, mógł należeć jedynie do jej nocnego prześladowcy.
Grupa ludzi przesunęła się i ustawiła po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciw miejsca, w którym stała Irina. Musiała mijać ich wcześniej, przeciskając się przez tłum.
W luce, która powstała po przejściu jednej z orkiestr, zobaczyła mężczyznę. Już za pierwszym razem zwróciła na niego uwagę. Teraz stal trochę z boku, izolując się od pozostałych. Badawczym spojrzeniem lustrował ciżbę, jakby kogoś szukał, zupełnie nie zwracał uwagi na muzykę. Wyglądał odrażająco! Miał duże, nieforemne, bladosine dłonie, które nigdy nie zaznały pracy. Grubo ciosana twarz o odpychającym wyrazie. Przenikliwe oczy osadzone blisko po obu stronach długiego nosa, usta skrzywione w wulgarnym grymasie. Sprawiał wrażenie zimnego, pozbawionego poczucia humoru egocentryka.
Jej nocny prześladowca mógł tak właśnie wyglądać. Nie wiedziała jednak, czy to on wykrzyknął przed chwilą obraźliwe słowa pod adresem policji. Głosem, który słyszała w słuchawce telefonu.
Omiótł ją uważnym spojrzeniem, ich oczy zetknęły się na ułamek sekundy. Potem odwrócił się, nie okazując zainteresowania.
Dzięki Bogu, pomyślała.
Nie powinnam pochopnie oceniać ludzi, skarciła się. Ten człowiek może być porządnym ojcem rodziny, któremu natura poskąpiła urody.
Chyba jednak nie. Biła od niego jakaś prymitywna, brutalna siła, która mogła pociągać pewien typ kobiet. W ich oczach prezentował się pewnie dość atrakcyjnie. W Irinie wzbudzał wstręt.
Mimo ciepłego dnia zadrżała. Pobiegła myślami do samotnych nocy w ogromnym, pustym domu. W nagłym odruchu postanowiła zadzwonić do Arnta i znowu schronić się pod jego opiekuńcze skrzydła, ale szybko wróciła do rzeczywistości. Arnt nie należał już do niej, odszedł z jej świata.
A jej świat ostatnio drastycznie się skurczył.
Żal. Żal i pustka. I tęsknota, by czymś ją zapełnić, która gniotła ją i zapierała dech.
Przemaszerowały kolejne zespoły, orkiestry szkolne, norweska specjalność. Ile ich było w całym kraju? Ilu rodziców trudziło się zbiórką pieniędzy na instrumenty i podróże dzieci, ilu z nich codziennie zawoziło swe pociechy na próby? Na samą myśl o tym Irinie robiło się słabo. Jeśli kiedyś urodzi własne… Skąd jej to przyszło do głowy? Powinna była wykazać większą nieustępliwość wobec Arnta.
Zresztą nawet i dobrze, że nie ma dzieci. W tej sytuacji cierpiałyby jak ona.
Po tej samej stronie ulicy dostrzegła mężczyznę w wózku inwalidzkim. Był do niej zwrócony bokiem, więc mogła mu się przyjrzeć.
Mężczyzna miał milą powierzchowność. Nie sprawiał wrażenia ofiary wypadku, lecz kogoś, kto spędził na wózku całe swoje życie.