Miała niezłe nogi, jak na kobietę po pięćdziesiątce. Ale zbyt obwisły brzuch. Powinna była trochę ćwiczyć – pomyślał Fiske. On sam ćwiczył codziennie i miał brzuch twardy jak kamień.
Przyniósł z szafy w kuchni szczotkę.
Telefon dzwonił uporczywie.
Wbił w kobietę kij od szczotki. Morderstwo musiało wyglądać na działanie maniaka seksualnego, ale Fiske nie chciał jej gwałcić. Męskie nasienie może być dowodem sądowym. Poza tym wielu morderców seksualnych ma kłopoty z wytryskiem, a użycie kija od szczotki jest dodatkowo perwersyjne. Oznacza nienawiść do kobiet i profanację domu.
Coś jeszcze?
Sześć głębokich ciętych ran na piersiach, taśma na ustach, otwarte okno…
Czysta robota.
Chciałby jeszcze trochę zostać i podziwiać swoje dzieło, ale telefon wciąż dzwonił. Ten, kto dzwoni, może się zdenerwować i zawiadomić policję.
Ostatni rzut oka. Spojrzał na twarz kobiety, która wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma, wciąż tak samo przerażonymi jak wtedy, gdy wbijał jej nóż w serce.
Fiske wyciągnął z kieszeni kopertę ze zdjęciami i napisaną na maszynie listę, które dostał od Timwicka na lotnisku. Lubił wszelkiego rodzaju listy i spisy, pomagające zachować porządek.
Trzy zdjęcia, trzy nazwiska, trzy adresy.
Skreślił z listy nazwisko Dory Bentz.
Kiedy wychodził z jej mieszkania, telefon wciąż dzwonił.
Nikt nie odpowiadał.
Było pół do czwartej nad ranem, ktoś powinien odebrać telefon. Logan powoli odłożył słuchawkę.
To jeszcze niczego nie oznaczało. Dora Bentz miała dorosłe dzieci w Buffalo. Może pojechała do dzieci, może wyjechała na wakacje.
A może nie żyje.
Timwick będzie działał szybko, żeby zlikwidować wszystkie ślady. A Logan myślał, że ma dość czasu. Może niepotrzebnie się denerwuje i pochopnie wyciąga wnioski.
Z drugiej strony zawsze wierzył w intuicję, która teraz gwałtownie go alarmowała.
Zdradzi się, jeżeli pośle Gila do Dory. Timwick utwierdzi się w swoich podejrzeniach. Logan może próbować albo ratować Dorę Bentz, albo zyskać kilka dni dla siebie.
Podniósł słuchawkę i wykręcił numer Gila.
Światła. Poruszające się światła.
Eve wyłączyła suszarkę, wstała i podeszła do okna.
Czarna limuzyna, którą przyjechali z lotniska, jechała powoli w stronę bramy. Logan? Gil Price? Dochodziła czwarta nad ranem. Dokąd można jechać o tej porze? Wątpliwe, aby Logan jej powiedział, kiedy spyta o to rano. Ale i tak to zrobi.
Rozdział szósty
Eve zasnęła dopiero koło piątej i spała niespokojnie. Obudziła się o dziewiątej, ale została w łóżku jeszcze prawie godzinę. Tuż przed dziesiątą ktoś głośno zastukał do drzwi.
Nim zdążyła się odezwać, drzwi się otworzyły i niska, pulchna kobieta weszła do pokoju.
– Cześć, jestem Margaret Wilson. To jest pilot do bramy – powiedziała, kładąc go na stoliku przy łóżku. – Przepraszam, że panią obudziłam, ale John mnie opieprzył, że źle zorganizowałam laboratorium. Skąd miałam wiedzieć, że ma być ładnie? Co mam kupić? Poduszeczki? Dywaniki?
– Nic.
Eve usiadła na łóżku i z ciekawością wpatrywała się w Margaret Wilson. Kobieta miała jakieś czterdzieści parę lat. Szary gabardynowy garnitur wyszczuplał sylwetkę i podkreślał ciemne, gładkie włosy i piwne oczy.
– Mówiłam Loganowi, że nie będę tu długo i nie trzeba niczego zmieniać.
– Nie szkodzi. John lubi, kiedy wszystko jest tak jak należy. Ja też. Jaki jest pani ulubiony kolor?
– Chyba zielony.
– Powinnam się była domyślić. Typowy kolor dla rudych.
– Nie jestem ruda.
– Prawie – powiedziała Margaret, rozglądając się po pokoju. – To ma być mniej więcej taki kolor?
Eve kiwnęła głową i wstała z łóżka.
– Dobrze. Idę złożyć zamówienie. Powinno… Och, mój Boże, pani jest olbrzymką!
– Co?
– Ile ma pani wzrostu? – spytała ze złością Margaret.
– Metr siedemdziesiąt trzy.
– Olbrzymką. Czuję się przy pani jak karlica. Nie cierpię wysokich, chudych kobiet. Działają negatywnie na moją psychikę i robię się agresywna.
– Pani wcale nie jest niska.
– Niech mnie pani nie traktuje protekcjonalnie. Cóż, muszę jakoś przez to przebrnąć. Będę sobie wmawiała, że jestem od pani mądrzejsza. Niech się pani ubierze i zejdzie do kuchni. Zjemy coś i pokażę pani okolicę.
– Nie trzeba.
– Owszem, trzeba. John chce, żeby była pani zadowolona, a na razie i tak nie ma nic do roboty. Jeśli mamy podobne usposobienie, z nudów dostanie pani szału. Zajmę się tym. Będzie pani gotowa za piętnaście minut?
– Tak.
Ciekawe, co by się stało, gdyby powiedziała, że nie. Walec parowy był przy Margaret dziecinną zabawką, choć trudno było nie czuć do niej sympatii. Wprawdzie nie uśmiechnęła się ani razu, ale emanowała energią i zadowoleniem z życia. Była bezpośrednia i ostra. Eve nikogo takiego do tej pory nie spotkała. I była też jak powiew świeżego powietrza w porównaniu z mroczną tajemnicą otaczającą Logana.
– Cmentarz rodziny Barrettów – powiedziała Margaret, wskazując na cmentarzyk za żelaznym ogrodzeniem. – Ostatni grób jest z tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku. Chce pani tam iść?
Eve potrząsnęła głową.
– Dzięki Bogu. Nie znoszę cmentarzy, ale pomyślałam, że może panią zainteresuje.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Z powodu tych kości, nad którymi pani pracuje.
– Nie chodzę po cmentarzach jak wampir, ale mi nie przeszkadzają.
Zwłaszcza cmentarze rodzinne. Dobrze utrzymane, bez żadnych tajemnic i zaginionych dzieci. Na każdym grobie leżały świeże kwiaty.
– Skąd te kwiaty? Czy jacyś Barrettowie nadal mieszkają w okolicy?
– Nie, rodzina wymarła jakieś dwadzieścia lat temu, ale wtedy już tu nikt nie mieszkał. Ostatni na tym cmentarzu został złożony Randolph Barrett, zmarły w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku. Kiedy John kupił tę posiadłość, cmentarz był okropnie zaniedbany. Kazał go uporządkować i co tydzień kłaść świeże kwiaty.
– Coś takiego. Nie podejrzewałabym Logana o sentymenty.
– Z nim nigdy nic nie wiadomo. Ale jestem zadowolona, że to nie ja musiałam robić porządki na cmentarzu.
– Mnie cmentarze nie przygnębiają – powiedziała Eve, rozglądając się wokół. – Raczej smucą. Zwłaszcza groby dzieci. Kiedyś umierało dużo dzieci. Ma pani dzieci?
Margaret zaprzeczyła ruchem głowy.
– Miałam męża, ale tak byliśmy zajęci robieniem kariery, że nie myśleliśmy o dzieciach.
– Pani pracodawca musi być bardzo wymagający.
– Tak.
– Ale praca jest urozmaicona. Na przykład teraz. Szukanie szkieletów nie należy do obowiązków większości ludzi.
– Niczego nie szukam, robię, co mi każą.
– To niebezpieczne.
– John nie pozwoli, żebym miała kłopoty. Zawsze tak było.
– Robił już coś takiego?
– Z kośćmi? Nie, jednakże czasami bywał w trudnej sytuacji.
– Pani mu ufa?
– O tak.
– Nawet jeśli pani nie wie, czego szuka? A może pani wie?
Margaret uśmiechnęła się.
– Niech mnie pani nie wypytuje. Nic nie wiem, a gdybym wiedziała, to i tak bym nie powiedziała.
– Czy to Logan wyjechał gdzieś nad ranem?
– Nie. John jest tutaj. Widziałam go dziś rano, nim poszedł do swego gabinetu. Gil wyjechał.
– Dlaczego?
– Niech pani spyta Johna – odparła Margaret, wzruszając ramionami. – Przyjechała pani tutaj, bo John dobrze pani zapłacił. Wiem, bo przekazywałam pieniądze Fundacji Adama. On sam pani wszystko opowie, kiedy uzna za stosowne.