Выбрать главу

Oczywiście trudno wymagać, ażeby po dwudziestu pięciu latach wojny międzyplanetarnej wszystko w świecie pozostało równie niezmienione, świeże i piękne. Ale na miłość boską, nie nazywajcie tego intendenturą, ludzie! Nie nazywajcie intendenturą — przetwórni odpadów. Starajcie się zachować przynajmniej pozory.

Winda ruszyła i panienka zaczęła wywoływać piętra. Na brak emocji nie można się było uskarżać.

— Trzecie piętro, przyjmowanie i klasyfikacja zwłok — obwieszczała. — Piąte piętro, wstępna obróbka organów wewnętrznych. Siódme piętro, odtwarzanie mózgu i systemu nerwowego. Dziewiąte piętro, skóra, podstawowe refleksy mięśniowe…

W tym miejscu skoncentrowałem całą siłę woli, ażeby przestać słyszeć, tak samo jak człowiek koncentruje się, powiedzmy, na ciężkim krążowniku, kiedy w rufę trafi wiązka z eockiej łupaczki i rozpruje maszynownię. Jak człowiek przeżyje to parę. razy, to potem potrafi jakby wyłączyć strach i powiedzieć sobie: „Nie znałem nikogo w tej cholernej maszynowni, ani żywej duszy. Jeszcze parę chwil i znowu wszystko będzie pięknie, ładnie”. I za parę chwil wszystko jest znowu pięknie, ładnie. Tylko że potem najczęściej przydzielą człowieka do skrobania resztek ludzkich ze ścian rozbitej maszynowni albo do naprawiania rozwalonych silników.

Tak samo teraz. Ledwo odseparowałem się od głosu panienki, znaleźliśmy się na piętnastym piętrze (prezentacja i ekspedycja) i musieliśmy obaj z moim chłopaczkiem wysiadać.

Ależ on był zielony. Kolana się pod nim uginały, ramiona leciały do przodu, jakby miał wykrzywione obojczyki. Znowu poczułem dla niego wdzięczność. Nie może być nic lepszego w takich sytuacjach, jak mieć się kim opiekować.

— Chodźmy, kapitanie — szepnął. — Uszy do góry i śmiało. Trzeba na to popatrzeć od drugiej strony. Dla takich jak my to przecież właściwie rodzinne zebranko.

Nie powinienem był tego mówić. Spojrzał na mnie, jakbym ni z tego, ni z owego rąbnął go pięścią w nos.

— Dziękuję za przypomnienie, panie kapitanie — powiedział. — Mam nadzieję, że zakończymy to zebranko wspólnie.

I ruszył sztywno w kierunku wskazanym strzałką z napisem: RECEPCJA. O mało nie odgryzłem sobie języka. Pobiegłem za nim.

— Przepraszam, synu — rzekłem z powagą. — Tak mi się to jakoś powiedziało samo. Ale niech pan się na mnie nie gniewa. Samemu mi się głupio zrobiło, jak usłyszałem, co mówię.

Stanął i pomyślawszy chwilę, kiwnął głową. Potem uśmiechnął się do mnie.

— Już dobrze. Nie gniewam się. Wojna to nie zabawa. Odpowiedziałem mu uśmiechem.

— Oj, nie zabawa! Niektórzy nawet twierdzą, że jak człowiek nie uważa, to może zginąć.

W recepcji siedziała pulchna blondyneczka z dwiema obrączkami na jednej ręce, a trzecią na drugiej. O ile się orientuję w aktualnych ziemskich obyczajach, oznacza to, że jest dwukrotnie owdowiała. Wzięła nasze papiery i jęła recytować beztrosko do mikrofonu na biurku.

— Uwaga, ekspedycja. Uwaga, ekspedycja. Przygotować zaraz następujące numery: 70623152, 70623109, 70623166 i 70623123. Także numery 70538966, 70538923, 70538980 i 70538937. Sprawdzić wszystkie dane z formularzem ZSZ nr 4/362 i podać, do których pokojów kierujecie. Podstawa: rozkaz ZSZ z dn. 15 czerwca 2145. Dajcie znać, kiedy będą gotowi do prezentacji.

Nie mogę powiedzieć, żeby nie zrobiło to na mnie wrażenia. Procedura zupełnie taka sama jak w magazynie, kiedy człowiek zgłasza się z uszkodzonymi rurami wydechowymi do wymiany.

Teraz dziewczyna podniosła głowę i obdarzyła nas czarownym uśmiechem.

— Załogi będą zaraz gotowe — powiedziała. — Panowie będą łaskawi spocząć i poczekać.

Panowie byli łaskawi spocząć.

Po chwili podniosła się, żeby wyjąć coś z szafki w ścianie. Kiedy wracała na miejsce, zauważyłem, że jest w ciąży, niezbyt jeszcze zaawansowanej, może w czwartym albo piątym miesiącu. Ma się rozumieć, nie omieszkałem pokiwać z uznaniem głową. Kącikiem oka dostrzegłem, że chłopaczek uczynił to samo. Spojrzeliśmy na siebie i zachichotaliśmy.

— Tak, tak, wojna to nie zabawa — powiedział.

— A propos, skąd pan właściwie pochodzi? — zapytałem. — Sądząc po akcencie, to nie z Trzeciego Okręgu.

— Nie. Urodziłem się w Skandynawii, to Jedenasty Okręg. Moim rodzinnym miastem jest Göteborg w Szwecji. Ale odkąd dostałem przydział na spiralniki, oczywiście wolę już nie pokazywać się w domu. Wystarałem się o przeniesienie do Trzeciego Okręgu i dopóki nie nadzieję się gdzieś na łupaczkę, tu będę spędzał urlopy i hospitacje.

Słyszałem już o tym, że większość młodych latających na spiralnikach tak postępuje. Co do mnie, nie miałem nigdy okazji stwierdzić, jak bym się czuł, przybywszy z wizytą do rodzinnego domu. Mój ojciec został zabity podczas samobójczej próby odbicia Neptuna, kiedy jeszcze przechodziłem w gimnazjum elementarne przeszkolenie wojskowe, a moja matka była sekretarką przy sztabie admirała Raguzziego, kiedy w dwa lata później okręt flagowy „Termopile” dostał w sam środek podczas sławnej obrony Ganimeda. Oczywiście było to przed wydaniem Ustawy Populacyjnej, kiedy kobiety pełniły jeszcze funkcje pomocnicze na jednostkach latających.

Z drugiej strony — przypomniałem sobie — zupełnie niewykluczone, że żyją jeszcze przynajmniej dwaj z moich braci. A jednak nie próbowałem nawiązać kontaktu z żadnym z nich od chwili, kiedy naszyłem sobie na czapkę S z gwiazdką. Wynikałoby z tego, że i ja postępuję nie inaczej niż ten mały. Ostatecznie trudno się dziwić.

— Pochodzi pan ze Skandynawii? — mówiła tymczasem blondyneczka. — Mój drugi maż pochodził ze Skandynawii. Może pan go zna? Sven Nossen. O ile mogłam się zorientować, miał liczną rodzinę w Oslo.

Oficerek wywrócił oczy, jak gdyby zastanawiał się z najwyższym wysiłkiem. Rozumiecie, że niby przebiega w pamięci listę wszystkich znajomych w Oslo. W końcu potrząsnął głową.

— Nie, chyba go nie znam. Widzi pani, ja właściwie niewiele się ruszałem z Göteborgu, dopóki nie dostałem powołania.

Cmoknęła z politowaniem nad jego prowincjonalną przeszłością. Mała kobietka z tysiąca anegdot. Prawdziwa „pierwsza naiwna”. A jednak — ileż to obrotnych, tryskających seksem dziewcząt na wewnętrznych planetach musi się w naszych czasach zadowolić jakimś beznadziejnym wymoczkiem, którego trudno nawet nazwać imitacją mężczyzny. Albo i skierowaniem do miejscowej zbiornicy spermy. A nasza blondyneczka ma już, dzięki Bogu, trzeciego autentycznego męża.

Może ja sam, pomyślałem o sobie, gdybym się rozglądał za żoną, może sam wybrałbym właśnie taką małą kobietkę, przy której mógłbym zapomnieć o paraliżującym nozdrza smrodzie eockich promieni łupiących i przeszywającym bębenki jazgotaniu naszych własnych irwinglów. Może chciałbym właśnie, żeby w domu czekała na mnie miła, prosta dziewczyna, do której z przyjemnością wracałbym po owych wyczerpujących starciach z Eotami, kiedy to człowiek wytęża wszystkie władze umysłu, ażeby tylko w porę odgadnąć, jaką taktykę zastosują tym razem owe odrażające insekty. Może, gdybym się chciał żenić, doszedłbym do przekonania, że właśnie taka przystojna blondyneczka jest ponętniejsza niż… Och, może… Jako problem psychologiczny to nawet dość interesujące.

Nagle zorientowałem się, że dziewczyna coś do mnie mówi.

— Pan też jeszcze nie latał z taką załogą, panie kapitanie?

— Myśli pani, z gniotkami. Nie, jeszcze nie. I nie rozpaczam specjalnie z tego powodu.

Wydęła z dezaprobatą wargi. Było jej z tym wcale do twarzy.

— My tutaj nie lubimy, jak ktoś ich tak nazywa.

— Dobrze. Więc z frankensteinami.