— I nie z fran… Nie należy używać i tego słowa. Mówi pan o istotach ludzkich podobnych do pana, kapitanie. Zupełnie podobnych do pana.
Poczułem, że nogi zaczynają mi ciążyć, jakby były z ołowiu, lak samo musiały ciążyć nogi chłopaczkowi, kiedy wyszliśmy z windy. Dopiero po chwili zorientował się, że dziewczyna nie mogła mieć nic specjalnego na myśli. Przecież nie wie. Dzięki Bogu nie podają jeszcze tego w naszych papierach. Opanowałem się.
— Tak pani uważa? A jak wy ich nazywacie? Wyprostowała się sztywno na krześle.
— Żołnierzami zastępczymi. Nazwy „frankenstein” używaliśmy w odniesieniu do prymitywnego modelu 21, którego produkcja została zaniechana już więcej niż pięć lat temu. Osobnicy, których panowie otrzymują, reprezentują model 705 i 706, doskonały w każdym szczególe. Pod niektórymi względami nawet doskonalszy…
— Nie mają sinej skóry? Nie poruszają się w zwolnionym tempie jak lunatycy?
Potrząsnęła gwałtownie głową, oczy jej zabłysły. Najwidoczniej miała w małym palcu całą literaturę przedmiotu. Nie taka znowu naiwna, jak by się wydawało. Może nie wybitnie inteligentna, ale zdaje się, że jej trzej mężowie mieli jednak w przerwach z kim porozmawiać. Terkotała z przejęciem.
— Sinica była wynikiem złego utlenienia krwi. W ogóle krew to był nasz najcięższy problem, nie licząc oczywiście systemu nerwowego. Ciałka krwi znajdują się zwykle w rozpaczliwym stanie, kiedy zwłoki docierają do naszych rąk, ale umiemy już teraz wyprodukować serce, które je regeneruje. Gorzej jest z systemem nerwowym. Wystarczy najmniejsze uszkodzenie mózgu albo kręgosłupa i wszystko trzeba zaczynać od samego początku. A odtworzenie systemu nerwowego jest niezmiernie trudne. Moja kuzynka pracuje właśnie przy tym i mówi, że wystarczy jedno wadliwe połączenie — a wiedzą panowie, jak to jest pod koniec dnia, kiedy człowiek jest już zmęczony i tylko zerka na zegarek — jedno jedyne wadliwe połączenie i okazuje się, że gotowy osobnik ma wszystkie odruchy tak z gruntu fałszywe, że trzeba go z powrotem odsyłać na trzecie piętro i zaczynać całą robotę od nowa. Ale panowie mogą być spokojni. Począwszy od modelu 663 stosujemy podwójną kontrolę systemu nerwowego, a modele siedemnaste są, no, wprost cudowne!
— Wprost cudowne? Lepsze od osobników produkowanych starym sposobem, przez ojca i matkę?
— Czy lepsze? — zastanawiała się. — W każdym razie na pewno będzie pan, kapitanie, w najwyższym stopniu zdumiony, kiedy pan zobaczy, do jakich doszliśmy wyników. Oczywiście, wciąż jeszcze jest ten jeden zasadniczy brak… ta jedyna funkcja organiczna, której jak dotąd…
— Nie rozumiem tylko jednego — wtrącił się chłopaczek. — Dlaczego trzeba koniecznie używać do tego celu ludzkich zwłok! Człowiek przeżył swoje życie, wziął ten swój udział we wspólnej walce, dlaczego nie zostawić go w spokoju nawet po śmierci? Wiem dobrze, że Eoci rozmnażają się szybko, jak zechcą, muszą tylko odpowiednio zwiększyć ilość królowych na swoich statkach flagowych; wiem, że brak nowych kadr jest najcięższym problemem naszego dowództwa — ale przecież już od dawna potrafimy wytwarzać syntetyczną protoplazmę! Dlaczegóż więc nie możemy produkować całych organizmów, nowych od stóp do głów, i, jak Bóg przykazał, wypuszczać na świat androidy, a nie reaktywizowane trupy, które z daleka śmierdzą kostnicą?
Teraz blondyneczka wpadła we wściekłość.
— Nasze produkty nie śmierdzą! — wrzasnęła. — Już kosmetycy się o to troszczą! Jeśli pan chce wiedzieć, to ciała naszych najnowszych modeli wydzielają mniej zapachu niż pańskie, młody człowieku. A poza tym może pan będzie tak dobry przyjąć do wiadomości, że my nie reaktywizujemy trupów. Reaktywizujemy tylko ludzką protoplazmę. Staramy się wyzyskać wtórny surowiec, jakim są zużyte i uszkodzone komórki ludzkie, i w ten sposób zaradzić katastrofalnemu brakowi personelu latającego. Mogę pana zapewnić, że nie opowiadałby pan głupstw o trupach, gdyby pan zobaczył, w jakim stanie przychodzą niektóre z tych ciał. Tak, tak, czasami z całej beli, a bela zawiera ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia ciał, nie można wydobyć dość surowca na jedną całą nerkę i trzeba dopiero podskubywać, tutaj kawalątko jelita, tam kawalątko śledziony, wszystko to dokładnie przerabiać, potem spajać, reakty…
— No, widzi pani sama. Tyle trudu sobie zadajecie, żeby to wszystko przerobić. Czy nie lepiej od razu zacząć naprawdę od surowców?
— Jakich surowców? Na przykład? — zapytała. Chłopaczek uczynił niecierpliwy gest dłońmi w czarnych skórzanych rękawiczkach.
— No, podstawowych pierwiastków, takich jak węgiel, wodór, tlen. Cały proces stałby się od razu znacznie czyściejszy.
— Podstawowe pierwiastki też trzeba skądś brać — zwróciłem mu delikatnie uwagę. — Wodór i tlen można wydobywać z powietrza i wody. Ale skąd pan weźmie węgiel?
— Z tych samych związków, z których czerpią je wszystkie fabryki chemiczne. Z węgla kamiennego, ropy naftowej, błonnika…
Blondyneczka opadła z ulgą na oparcie krzesła.
— Wszystko to są substancje organiczne — przypomniała mu. — Jeśli i tak ma pan używać surowców, które kiedyś były żywymi organizmami, to czyż nie lepiej użyć od razu surowca najbardziej zbliżonego od produktu, jaki pan chce wytworzyć? To podstawowa zasada ekonomiki przemysłowej, panie kapitanie, może mi pan wierzyć. Najlepszym i najtańszym surowcem do produkcji żołnierzy zastępczych są ciała poległych żołnierzy.
— Pewnie — powiedział chłopaczek. — To nawet logiczne. Bo co właściwie można zrobić ze starymi, zdezelowanymi ciałami poległych żołnierzy? Lepiej zużyć je niż zakopywać w ziemię, gdzie by się zmarnowały, po prostu zmarnowały.
Nasza jasnowłosa przyjaciółeczka już miała się uśmiechnąć z aprobatą, ale na wszelki wypadek rzuciła jeszcze w jego stronę badawcze spojrzenie i — zmieniła zamiar. Zrobiła nagle bardzo niepewną minę. Skorzystała z tego, że na biurku zabrzęczał przekaźnik i pochyliła się nad nim gorliwie.
Przyglądałem się jej z satysfakcją. Wcale nie taka naiwna. Po prostu kobieca. Westchnąłem. Widzicie, często zdarza mi się pokręcić coś, jeśli chodzi o sprawy nie wojskowe, ale z reguły mylę się tyko co do kobiet. I znowu okazuje się, że jakaś diablo dziwna historia może wyjść człowiekowi na dobre.
— Panie kapitanie — powiedziała do chłopaczka — Będzie pan tak uprzejmy poczekać w pokoju 1591. Pańska załoga zamelduje się tam za chwilę. — Zwróciła się do mnie: — A pana kapitanie proszę do pokoju 1524.
Chłopaczek kiwnął głową i odszedł, sztywny i wyprostowany. Poczekałem, dopóki drzwi się za nim nie zamkną, po czym pochyliłem się w jej stronę.
— Jaka szkoda, że obowiązuje wciąż ta Ustawa Populacyjna — powiedziałem. — Byłaby pani naprawdę nieocenioną pomocą w którejś z baz. Więcej mi pani wyjaśniła przez te parę minut niż ci wszyscy propagandyści na dziesięciu sesjach instruktażowych.
Popatrzyła na niego badawczo.
— Mam nadzieję, że pan nie żartuje, panie kapitanie. Widzi pan, my wszyscy jesteśmy bardzo zaangażowani uczuciowo w naszą pracę. Szczycimy się rozwojem naszych zakładów, rozmawiamy o najnowszych osiągnięciach nawet w kantynie, w czasie obiadu. I dlatego nie przyszło mi w porę do głowy, że panowie mogą — oblała się krwistym rumieńcem, tak jak tylko blondynki potrafią się czerwienić — że panowie mogą wziąć to do siebie. Bardzo przepraszam, jeśli niechcący…
— Och, nie ma pani za co przepraszać — zapewniłem ją. — Mówiła pani po prostu o swojej pracy. Tak samo w zeszłym miesiącu: byłem akurat w szpitalu i dwaj lekarze rozprawiali, jak zregenerować człowiekowi rękę. Brzmiało to tak, jakby mieli dorobić nową poręcz do zabytkowego fotela. Może mi pani wierzyć, to było naprawdę interesujące i masę się od pani dowiedziałem.