Выбрать главу

Z tymi słowami ruszyłem w stronę pokoju 1524, pozostawiając ją z wyrazem wdzięczności na twarzy. To jedyny sensowny sposób postępowania z kobietami, przekonałem się o tym nie raz.

Pokój, w którym się znalazłem, był najwidoczniej wykorzystywany jako sala wykładowa w momentach, kiedy nie służył do prezentacji reaktywizowanych ludzkich odpadów. Świadczyło o tym kilka szeregów krzeseł, podłużne tablice, parę wykresów na ścianach. Jeden z nich poświęcony był Eotom i zestawiał całą skromną wiedzę o tych karaluchach, jaką udało nam się zgromadzić w ciągu ćwierćwiecza krwawych walk, odkąd uczyniły one pierwszą próbę opanowania naszego systemu słonecznego, pojawiając się nagle w okolicy Plutona. Wykres niewiele się zmienił od czasu, kiedy wkuwałem jego treść w gimnazjum — jedyną różnicę stanowił bardziej rozbudowany paragraf dotyczący inteligencji i motywów. Oczywiście była to wciąż teoria, ale teoria wnikliwiej przemyślana od tej, którą musiałem sobie kiedyś przyswoić. Nasi mędrcy doszli obecnie do wniosku, że wszystkie próby nawiązywania kontaktu z Eotami spełzły na niczym nie dlatego, ażeby była to jakaś wyjątkowo krwiożercza rasa, lecz dlatego że cierpią oni na tę samą przesadną ksenofobię co ich mniejsi i mniej rozwinięci ziemscy kuzyni. Niech na przykład jakaś mrówka spróbuje się zbliżyć do obcego mrowiska. Nie ma dyskusji, w mgnieniu oka zostanie rozerwana na kawałki. Jeszcze szybciej reagują mrówki-wartowniczki, jeśli zbliża się stworzenie innego rodzaju. Tak samo Eoci. Pomimo swojej cywilizacji, która pod wieloma względami przewyższa naszą, odznaczają się oni po prostu psychiczną niezdolnością wczucia się, dokonania aktu umysłowej identyfikacji, jaki konieczny jest, aby uznać, że istota o całkowicie odmiennym wyglądzie może posiadać równie rozwiniętą inteligencję, uczucia i prawo do takiego samego traktowania jak osobnicy własnej rasy.

No cóż, może tak i jest naprawdę. Na razie jednak jesteśmy wprzęgnięci w mordercze zapasy, których teatr to oddala się w okolice Saturna, to znów przybliża w okolice Jowisza. I jeśli wykluczyć ewentualność wynalezienia jakiejś nowej broni o tak nieprawdopodobnej sile, żebyśmy mogli unicestwić ich flotę, zanim skopiują nasz wynalazek, co im się dotąd zawsze udawało niemal natychmiast — nasze widoki na przyszłość ograniczają się do problematycznej nadziei, że jakoś zdołamy ustalić, z jakiego gwiazdozbioru przybywają, jakoś zdołamy zbudować nie jeden statek międzygwiezdny, lecz całą flotę, i jakoś uda nam się zniszczyć ich bazę wypadową lub przynajmniej napędzić im takiego strachu, żeby wycofali się na pozycje obronne. Jedna wielka niewiadoma.

O ile przy tym chcemy utrzymać dotychczasowy stan posiadania do chwili, gdy owa niewiadoma zacznie się wyjaśniać, nasze spisy noworodków muszą w przyszłości być dłuższe niż listy poległych. Niestety, nie tak było w ostatnim dziesięcioleciu, i to pomimo ciągłego zaostrzenia Ustawy Populacyjnej, która coraz bardziej rewolucjonizowała nasz kodeks moralny i stopniowo unicestwiała zdobycze socjalne poprzednich lat. Aż wreszcie ktoś w Ministerstwie Zaopatrzenia skonstatował, że niemal połowa naszych jednostek liniowych zbudowana jest ze złomu, który pozostał z wcześniejszych bitew. A gdzie są ludzie, którzy kiedyś tworzyli załogę rozbitych okrętów? Jął się zastanawiać…

Oto jak doszło do produkcji tych tworów, które blondyneczka z recepcji i jej koleżanki tak uprzejmie nazywają żołnierzami zastępczymi.

Byłem młodszym astrogatorem w randze porucznika na wysłużonym „Dżyngis-chanie”, kiedy pierwszy ich oddział pojawił się na pokładzie, ażeby zatopić poległych. Wierzcie mi, moi drodzy, nie bez powodu nazwaliśmy ich frankensteinami! Większość miała twarze sinozielone, niewiele różniące się barwą od munduru, oddychała z rzężeniem przywodzącym na myśl astmatyków, z megafonami wbudowanymi na dodatek w piersi, i patrzyła wzrokiem, w którym malowała się cała inteligencja pudełeczka wazeliny. A jakżeż oni się poruszali! Mój przyjaciel Johnny Cruro, który pierwszy padł ofiarą Wielkiej Ofensywy roku 2143, mówił zawsze, że wygląda to tak, jakby schodzili ze stromego zbocza, u którego stóp czyha na nich wielki, otwarty grób rodzinny. Całe ciało wyprostowane i napięte. Ręce i nogi wysuwają się powolutku, powolutku, po czym następuje nagły rzut do przodu. Robiło to diablo nieprzyjemne wrażenie.

Na domiar złego nie nadawali się do niczego prócz najprostszych czynności pomocniczych. A i to, kiedy człowiek kazał ich wyczyścić, dajmy na to, lawetę, trzeba było pamiętać, żeby wrócić po godzinie i kazać im przerwać, bo inaczej gotowi byli glansować, dopóki by nie przebili dziury na wylot. No, może nie było aż tak źle. Johnny Cruro utrzymywał, że spotkał jednego czy dwóch, którzy w niczym nie ustępowali imbecylom, kiedy byli w formie.

Ale w oczach dowództwa wykończyli się dopiero, kiedy przyszło do bitwy. Nie dlatego, żeby załamywali się w warunkach bojowych. Wręcz przeciwnie. Okręt aż drży i jęczy, zmieniając co parę sekund kurs; wszystkie irwingle, łupaczki, haubice atomowe rozgrzały się już do czerwoności od nieprzerwanego ognia; ochrypły głos w megafonie wydaje jeden po drugim rozkaz szybciej, niż ludzkie mięśnie mogą je wykonywać; ratownicy z twarzami wykrzywionymi od wysiłku biegają jak szaleni od jednego miejsca zagrożenia do drugiego; wszyscy wokoło zwijają się jak w ukropie, klną i głośno dziwią się, że Eoci jeszcze nie unieszkodliwili takiego wyraźnego i powolnego celu jak „Dżyngis-chan” — aż tu nagle patrzysz, jakiś gniotek ściska w gumowych dłoniach szczotkę i zamiata podłogę w ten swój przeraźliwie bezosobowy, kretyński niesamowity sposób…

Pamiętam, jak całe grupy żołnierzy wpadały w szał i rzucały się na nich z metalowymi drągami i czym popadło. Raz nawet pewien oficer, wracający pędem do kabiny nawigacyjnej, zatrzymał się, wyrwał z kabury pistolet i wygarnął kilka razy pod rząd do takiego sinego, który spokojnie pucował sobie luk, podczas gdy cały dziób okrętu stał w płomieniach. Potem, kiedy gniotek nic nie rozumiejąc, bez jednego jęku osunął się na ziemię, oficerek pochylił się nad nim powtarzając w kółko jak do nieposłusznego psa: „No, leżeć, leżeć, spokojnie, leżeć!”

To było właśnie powodem, że wreszcie frankensteinów wycofano z jednostek liniowych — nie ich mała przydatność, lecz niepokojący wzrost załamań psychicznych pośród żołnierzy, którzy mieli z nimi do czynienia. Gdyby nie to, może w końcu byśmy do nich i przywykli — mój Boże, do wszystkiego człowiek przywyka w warunkach bojowych. Tylko że w wypadku frankensteinów to było coś, z czym trudno się pogodzić nawet w warunkach bojowych. To, że byli oni tak przerażająco, tak makabrycznie niewzruszeni w obliczu ponownej śmierci!

No, wszyscy twierdzą, że te najnowsze modele są o całe niebo lepsze. Oby tak było rzeczywiście. Wprawdzie od spiralnika jest jeszcze szczebel do łodzi samobójczej, ale mimo to musi on posiadać załogę naprawdę pierwszorzędną, ażeby miał jakiekolwiek szansę wypełnienia swego szaleńczego zadania, nie mówiąc już o powrocie do bazy. W dodatku na spiralniku jest diablo mało miejsca i cała załoga ustawicznie kisi się razem…

Na korytarzu rozległy się kroki, kroki kilku zbliżających się żołnierzy. Jeszcze moment i ucichły pod drzwiami. Czekali.

Ja też czekałem. Przebiegł mnie dreszcz. Po chwili usłyszałem niepewny szurgot za drzwiami. Mają tremę przed spotkaniem ze mną!

Podszedłem do okna i spojrzałem w dół, na plac, gdzie sędziwi weterani, których umysły i ciała były już zbyt zużyte, żeby nadawały się do regeneracji, uczyli frankensteinów w polowych mundurach posługiwać się w zwartym szyku niedawno wpojonym im odruchami warunkowymi. Przypomniało mi to dawne lata i gimnazjalne boisko, na którym sam odbywałem podobne ćwiczenia. Z dołu dochodziła staroświecka szczekliwa komenda: „Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery”. Tylko że zamiast „raz” posługiwali się obecnie jakimś innym słowem, które nie bardzo mogłem uchwycić.