Ręce miałem założone na plecach i palcami jednej tak mocno ściskałem przegub drugiej, że dłoń niemal mi zdrętwiała z braku krwi, nim wreszcie usłyszałem, że drzwi się otwierają i cztery pary stóp wkraczają do pokoju. Potem drzwi się zamknęły i cztery pary stóp z trzaskiem obcasów stanęły na baczność.
Obróciłem się.
Czterej salutujący żołnierze. „No, co z tobą, u licha ciężkiego” — powiedziałem sobie. „Jesteś ich dowódcą, więc chyba nic dziwnego, że ci salutują”. Zasalutowałem i cztery ręce opadły sprężyście w dół.
— Spocznij! — zakomenderowałem. Z trzaskiem rozstawili nogi, ręce złożyli z tyłu. Mimo woli zastanowiłem się nad tym.
— Rozejść się!
Rozluźnili nieco ciała. Znów zastanowiłem się nad tym.
— No, chłopcy, siadajcie — powiedziałem. — Musimy się zapoznać.
Opadli na krzesła, a ja wszedłem na katedrę. Lustrowaliśmy się nawzajem. Ich twarze były napięte, skupione. Trudno było z nich coś wyczytać.
Ciekawe, jaką ja miałem minę w tym momencie. Bo muszę przyznać, że mimo wszystkich sesji i przygotowań, ich widok zbił mnie zupełnie z tropu. Tryskało z nich zdrowie moralne i fizyczne, i tężyzna. Ale nie o to chodziło. Bynajmniej nie o to chodziło.
Miałem ochotę wyjść za drzwi i nie zatrzymać się, dopóki nie znajdę poza obrębem tego budynku; a przecież nastawiałem się na to, co zobaczę, już od wczorajszej sesji instruktażowej. Oto przyglądało mi się czterech nieżyjących ludzi. Czterech bardzo sławnych nieżyjących ludzi.
Ten duży, ledwo mieszczący się w krześle, to Roger Grey, który zginął już przeszło rok temu. Rzucił się ze swoim maleńkim ścigaczem w sam dziób eockiego okrętu flagowego i rozłupał go na dwie równiutkie części. Posiadał chyba wszystkie możliwe odznaczenia, nie wyłączając Korony Solarnej. Teraz ma być moim drugim pilotem.
Ten szczupły, nerwowy, z kosmykiem kruczych, gładko przyczesanych włosów, to Wang Hsi. Poległ, osłaniając odwrót na asteroidy po załamaniu się Wielkiej Ofensywy w roku 2143. Według trudnej do uwierzenia, ale zgodnej relacji naocznych świadków jego okręt ział ogniem jeszcze po trzykrotnym śmiertelnym trafieniu przez eocką łupaczkę. Wang posiadł chyba wszystkie możliwe odznaczenia z Koroną Solarną włącznie. Teraz ma być moim mechanikiem.
Ten mały, smagły, to Jussuf Lamehd. Zginął w błahej potyczce w okolicach Tytany, ale w chwili śmierci miał więcej odznaczeń w całych Ziemskich Siłach Zbrojnych. Dwukrotnie dekorowany Koroną Solarną. Teraz ma być moim strzelcem.
Wreszcie ten tęgi, to Stanley Weinstein, jedyny jeniec wojenny, któremu udało się uciec z eockiej niewoli. Wprawdzie niewiele z niego pozostało, gdy wylądował na Marsie, ale okręt, którym przyleciał, był pierwszą jednostką nieprzyjacielską, jaka nie uszkodzona wpadła w ludzkie ręce. W jego czasach nie istniała jeszcze Korona Solarna, więc nie mógł nią zostać udekorowany nawet pośmiertnie, ale do dziś dnia akademie wojskowe chrzczą jego imieniem. Teraz ma być moim astogatorem.
Potrzebowałem całej siły woli, ażeby przywołać się do rzeczywistości. Przecież to wcale nie są ci bohaterowie. Najprawdopodobniej nie mają w sobie ani kropelki krwi prawdziwego Rogera Greya, ani włókienka mięśnia prawdziwego Wang Hsi pod swoją zrekonstruowaną skórą. To tylko wyborne, wierne co do joty kopie, sporządzone na podstawie szczegółowych danych lekarskich, zachowanych w kartotekach wojskowych od czasu, gdy Wang był jeszcze kadetem, a Grey zaledwie rekrutem.
Tak — musiałem sobie jeszcze raz powtórzyć — od stu do tysiąca Jussufów Lamehdów i Stanleyów Weinsteinów żyje obecnie rozsianych po całym systemie słonecznym i wszyscy oni zeszli z taśmy montażowej parę pięter niżej. „Tylko śmiali zasłużyli na pamięć” — brzmi dewiza przetwórni odpadów, która realizuje ją pracowicie, wypuszczając seryjnie w świat duplikaty żołnierzy poległych w szczególnie heroiczny sposób. Przypadkowo wiedziałem, że istnieje jeszcze jedna czy dwie kategorie ludzi, którzy mogą liczyć na podobne względy; wiedziałem również, że istotna przyczyna tego kultu bohaterów ma niewiele wspólnego z dbałością o żołnierskie morale.
Po pierwsze odgrywał tu rolę taki drobiazg jak racjonalne organizowanie pracy. Wystarczy odrobina rozsądku, ażeby nastawiając się na masową produkcję wiedzieć, że wygodniej jest wytwarzać kilka modeli standardowych niż za każdym razem zmieniać wzór — na to może sobie pozwolić tylko rzemieślnik-artysta, pracujący metodą chałupniczą. A skoro już produkuje się modele standardowe, czy nie lepiej z kolei oprzeć się na gotowych wzorach, które swoim wyglądem wywołują jakieś względnie przyjemne skojarzenia, aniżeli uciekać się do nic nikomu nie mówiących tworów, jakie mogłyby wyjść z pracowni projektantów technicznych?
Drugi wzgląd był chyba jeszcze istotniejszy, choć nie tak oczywisty. Oficer prowadzący wczorajszą sesję instruktażową długo rozwodził się o pewnej niejasnej, można nawet powiedzieć, zabobonnej nadziei, że jeśli dostatecznie dokładnie odtworzy się rysy, muskulaturę, przemianę materii, wreszcie najdrobniejsze załomki kory mózgowej bohatera, być może otrzyma się nowego bohatera. Oczywiście, trudno oczekiwać, że uda się powtórzyć całą pierworodną osobowość — bądź co bądź jest ona produktem długoletnich wpływów określonego otoczenia i dziesiątków innych złożonych czynników — biotechnicy uważają jednak za zupełnie nie wykluczone, że jakaś cząstka inteligencji i męstwa uwarunkowana jest samą strukturą fizyczną…
No, odetchnąłem, dobrze, że chociaż nie mają wyglądu frankensteinów!
Pod wpływem nagłego impulsu wyjąłem z kieszeni zwitek papierów zawierających nasze rozkazy, przez chwilę udawałem, że je przeglądam, po czym nagle wypuściłem je z rąk. Rozpostarte papiery zawirowały przede mną, ale nie upadły na ziemię, bo Roger Grey w porę wyciągnął dłoń i schwycił je w powietrzu. Podał mi je z tą samą niedbałością i precyzją ruchów. Wziąłem, jeszcze bardziej podniesiony na duchu. Tak poruszał się prawdziwy Roger Grey. Lubię takie ruchy u pilota.
— Dziękuję — powiedziałem.
Skinął w odpowiedzi głową.
Zlustrowałem z kolei Jussufa Lamehda. Tak, i on miał to w sobie. To coś, co nieomylnie charakteryzuje wyborowego strzelca. Trudno to opisać, ale już nieraz przekonałem się, że widać to na pierwszy rzut oka. Wchodzi człowiek do baru w jakiejś miejscowości wypoczynkowej na Erosie i wśród pięciu lotników z załogi spiralnika skupionych wokół stołu od razu potrafi wskazać tego, który jest strzelcem. Jest w nim ta jakaś starannie kontrolowana nerwowość czy też śmiertelny spokój, z jakim się czeka przy celowniku. Jednym słowem to, co potrzebne jest, żeby nacisnąć spust w tym jedynym właściwym ułamku sekundy, kiedy spiralnik ukończył zwód, spiralę i unik i znajduje się akurat na odpowiednią odległość do strzału, już, już przechodząc do następnego zwrotu, spirali, uniku, które mają go z powrotem przenieść w bezpieczne miejsce. Jussuf Lamehd miał to w sobie tak rozwinięte, że mógłbym postawić na niego przeciwko wszystkim strzelcom Ziemskich Sił Zbrojnych, jakich kiedykolwiek widziałem w akcji.
Z astogatorami i mechanikami sprawa ma się inaczej.
Trzeba ich zobaczyć w warunkach bojowych, żeby należycie ocenić ich sprawność. Ale mimo to podobała mi się pewność siebie i spokój, z jakim Wang Hsi i Weinstein poddawali się lustracji. I oni przypadli mi do gustu.