Zjadła coś na stojąco w tanim barze szybkiej obsługi, obejrzała wystawy sklepów w hotelowych pasażach i w końcu usiadła w głównej poczekalni.
Zafascynowana wpatrywała się w młodą matkę, karmiącą piersią niecierpliwe niemowlę, gapiła się na parę obejmujących się młodych ludzi, śledziła grę w karty, którą czterech mężczyzn próbowało zabić czas.
Tłum podróżnych na przemian gęstniał i rzedł. Około północy uwagę Lally przyciągnęło sześciu mężczyzn i malutka kobieta o ptasiej twarzy. Wszyscy oni stali blisko siebie, prowadząc ożywioną, poufalą rozmowę starych znajomych.
Kobieta wyczuła badawczy wzrok Lally i po chwili podeszła do niej.
– Jesteś tu nowa? – spytała szorstkim, choć na swój sposób życzliwym tonem.
Lally przypomniała sobie, że wcześniej widziała ją wygrzebującą gazetę z kosza na śmieci.
– Tak.
– Masz gdzie się podziać?
Mimo że miała zarezerwowane miejsce w schronisku turystycznym, coś podkusiło ją do kłamstwa.
– Nie.
– Od dawna tutaj jesteś?
– Nie.
– Masz pieniądze?
– Niedużo. – Znów skłamała.
– Nie martw się, pokażemy ci wszystko. Jesteśmy tu stałymi bywalcami. – Wskazała na przyjaciół.
– Mieszkasz gdzieś w pobliżu? – zapytała Lally. Kobieta zmrużyła oczy i odsłoniła w uśmiechu zepsute zęby.
– Nie, mieszkam tutaj. Nazywam się Rosie Bidwell.
W całym swym nudnym i smutnym sześćdziesięciodwuletnim życiu Lally nie miała bliskiej przyjaciółki i Rosie Bidwell w jednej chwili zajęła honorowe miejsce w jej sercu.
Została natychmiast uznana i zaaprobowana przez innych mieszkańców dworca. Wkrótce pozbyła się walizki i tak jak Rosie cały swój dobytek nosiła w torbach na zakupy. Nauczyła się wysiadywać nad tanimi daniami w barze szybkiej obsługi, co jakiś czas brać prysznic w publicznej łaźni w Greenwich Village, sypiać w ruderach, najgorszych schroniskach lub w ośrodku Armii Zbawienia. Albo… w swoim własnym pokoju na Grand Central.
To był jedyny sekret, jakiego nie wyjawiła Rosie. Niestrudzenie przemierzając cały budynek, wnet poznała każdy centymetr jego powierzchni. Wspinała się po schodach, ukrytych za pomalowanymi na pomarańczowo drzwiami na peronach, i spacerowała po mrocznej, przypominającej jaskinię przestrzeni pod sufitem gmachu. Odkryła schody łączące dwie damskie toalety i kiedy tę z nich, która była położona niżej, zamknięto z powodu remontu, Lally do niej schodziła. Spędzała tam spokojnie samotne noce. Zdarzało jej się nawet spacerować wzdłuż torów w tunelu pod Park Avenue. Przyciskała się do ściany, gdy z hukiem przejeżdżał pociąg i dzieliła się odpadkami z kotami zamieszkującymi podziemie.
Szczególnie jednak pociągały ją najgłębiej położone przestrzenie, zwane przez dworcowych strażników Sing-Singiem. Znajdowały się tam wyjące i trzeszczące pompy, wentylatory oraz inne tajemnicze urządzenia. Wyobrażała sobie, że to one są sercem stacji. Najbardziej w Sing-Singu ciekawiły Lally nieoznaczone drzwi u szczytu wąskich schodów. Pewnego razu mimochodem wspomniała o nich w rozmowie ze strażnikiem Rustym, który stał się jej dobrym znajomym. Przypomniał sobie, że pomieszczenie za drzwiami należało kiedyś do baru Ostryga, zmywano tam naczynia. Strażnik odradził jej zaglądanie do takich miejsc, ale wytrwała staruszka wierciła mu dziurę w brzuchu tak długo, aż zgodził się ją tam zaprowadzić.
Lally była zachwycona tym miejscem i nie przejmowała się wcale odłażącą farbą i wilgotnymi ścianami. Przestronne pomieszczenie z oświetleniem i bieżącą wodą, a nawet maleńką klitką, gdzie znajdowała się ubikacja – wiedziała od pierwszej chwili, że pozwoli ono zaspokajać od czasu do czasu jedyną potrzebę, jaka jej pozostała. Potrzebę całkowitej, niczym niezakłóconej intymności.
– Prawdziwy pokój z łazienką – błagała. – Rusty, pozwól mi tu zostać.
Strażnik jednak wyglądał na przerażonego.
– Wykluczone, mogę stracić pracę!
Urabiała go tak długo, aż wreszcie pozwolił jej tam spędzić jedną noc. Później Lally udało się pożyczyć klucz na kilka godzin i zrobiła duplikat. W końcu Rusty odszedł na emeryturę i stała się niepodzielną władczynią owego apartamentu.
Po trochu gromadziła potrzebne sprzęty: podniszczone wojskowe łóżko polowe, poprzecierany materac, skrzynkę po pomarańczach.
Zaczęła bywać tam regularnie. Były to najszczęśliwsze chwile: zstępowała do głębiny ciemnej i tajemniczej jak matczyne łono, by słuchać wszystkich odgłosów stacji, które stawały się coraz cichsze w środku nocy, a potem nagle przemieniały się w szaleńczy zgiełk poranka.
Czasem, przebywając w owym królestwie, wyobrażała sobie, że opowiada uczniom o „Upiorze w operze”: „Pod pięknym, rozświetlonym gmachem znajduje się inny świat – mówiła – ciemny i tajemniczy, świat przesmyków i kanałów, wilgoci i mroku, miejsce, gdzie można się bezpiecznie ukryć przed ludźmi”.
Jedyną ciemną chmurą na horyzoncie był lęk przed tymi, którzy mogli zburzyć stację. W czasie demonstracji Komitetu Obrony Grand Central stała cicho z boku, lecz głośno klaskała, gdy znakomitości pokroju Jackie Onassis stwierdzały, że dworzec Grand Central, zajmujący ważne miejsce w historii Nowego Jorku, nie może ulec zniszczeniu. Mimo że obiekt został uznany za zabytek, Lally wiedziała, że wielu ludzi wciąż pragnie zagłady jej miejsca na ziemi.
W zimie nie mieszkała w swoim pokoju – było tam za zimno i za wilgotno, lecz między majem a wrześniem bywała tam przeciętnie dwa razy w tygodniu, niezbyt często, by nie dać się złapać policji i nie zaniepokoić Rosie.
Minęło sześć lat, najlepszych w całym życiu Lally. Znała wszystkich strażników, sprzedawców gazet, kasjerów. Poznała twarze codziennych pasażerów, wiedziała, kiedy i gdzie podróżują. Rozpoznawała też pijaków, biegnących chwiejnym krokiem do nocnych pociągów.
W ten poniedziałek Lally spotkała się z Rosie w głównej hali dworca. W zimie nabawiła się dokuczliwego artretyzmu i tylko to powstrzymywało ją przed zejściem do swojego azylu. Minęło już jednak całe sześć miesięcy i nie mogła dłużej czekać. Zejdę tam tylko i zobaczę, co się dzieje, myślała. Może, jeśli nie będzie za zimno, nawet się tam zdrzemnę, ale nie jest to zbyt prawdopodobne. Stąpając mozolnie, zeszła po schodach do niższej części dworca. Nie było tam zbyt wielu ludzi. Ostrożnie zezowała na boki, wypatrując policjantów. Nie może sobie pozwolić na to, żeby ktoś zauważył ją w drodze do kryjówki. Nie pozwolą jej tam mieszkać, nawet najsympatyczniejsi z nich.
Zobaczyła przyjemnie wyglądającą rodzinę z trojgiem dzieci. Lubiła dzieci i była dobrą nauczycielką. Gdy tylko uczniowie przestawali się naśmiewać z jej brzydoty, przeważnie wszystko układało się jak najlepiej. Co nie znaczy, że chciałaby, żeby tamte czasy wróciły. Nie, za żadne skarby.
Właśnie zbliżała się do przejścia, gdy zwróciła uwagę na poszarpaną, purpurową lamówkę, którą obszyty był dół zniszczonego, szarego płaszcza.
Lally znała ten płaszcz, przymierzała go tydzień temu w sklepie z używaną odzieżą przy Drugiej Alei. Nie mogło być dwóch takich samych, z takim samym obszyciem. Jej ciekawość sięgnęła zenitu. Wnikliwie przyjrzała się twarzy kobiety w płaszczu i zdziwiło ją, jak młoda i piękna była mimo ciemnych okularów i chustki na głowie. A mężczyzna, z którym szła, był… był kimś, kogo Lally ostatnio widywała w okolicach dworca. Staruszka zwróciła uwagę na drogie, skórzane obuwie kobiety. Buty, jakie noszą ludzie podróżujący do Connecticut. Zabawne zestawienie, pomyślała, znoszony płaszcz i te buty. Teraz, umierając już z ciekawości, przyglądała się, jak owa para przemierzała dworzec. Worek, który niósł mężczyzna, wydawał się dość ciężki. Gdy Lally zauważyła, że tamci kierują się w stronę peronu do Mount Vernon, poczuła się zaskoczona. Przecież w ciągu najbliższych trzydziestu minut nie odchodził stamtąd żaden pociąg. Dziwne, pomyślała. Po co w takim razie czekać na peronie? Jest zimno i wilgotno.