Głos Rona Thompsona był niski i urywany, gdy zaczął mówić: „Tego popołudnia po szkole pracowałem w sklepie pana Timberly’ego…”.
– W porządku. – Marge wyłączyła magnetofon. – Wy dwoje bierzcie się do czegoś innego. Tym ja się zajmę.
– Dziękuję, Marge. – Bob zwrócił się do Kathy. – Zdobyłaś te akta?
– Tak, są w moim gabinecie.
Kurner wszedł za nią do małego, zatłoczonego sprzętami pokoju. Biurko było puste, nie licząc czterech brązowych, kartonowych teczek, oznaczonych napisami: „Carfolli”, „Weiss”, „Ambrose” i „Callahan”.
– Raporty policyjne są na samym wierzchu. Les Brooks nie byłby tym zachwycony, Bob. Tak naprawdę to by mnie chyba wylał, gdyby się o tym dowiedział.
Kurner usiadł przy biurku i sięgnął po pierwszą teczkę. Zanim ją otworzył, spojrzał na kobietę. Miała na sobie farmerki i gruby sweter, ciemne włosy były ściągnięte gumką. Wyglądała bardziej na osiemnastoletniego podlotka niż dwudziestopięcioletniego oskarżyciela. Ale od pierwszego starcia z nią w sali sądowej Bob nigdy nie popełnił już błędu niedoceniania Kathy. Była dobrym prawnikiem o bystrym, analitycznym umyśle.
– Wiem, jakie ryzyko podejmujesz. Ale gdybyśmy tylko mogli znaleźć jakąś nitkę łączącą te morderstwa z morderstwem Niny Peterson… Jedyną nadzieją dla Rona są nowe dowody.
Przysunęła krzesło z drugiej strony biurka i sięgnęła po dwie teczki.
– No cóż. Bóg świadkiem, że gdybyśmy mogli znaleźć jakiś związek między tymi dwoma przypadkami, Les wybaczyłby to, że wbrew regulaminowi przeglądałeś akta. Dziennikarze depczą mu po piętach. Dzisiejsze poranne gazety nazywają dwa ostatnie morderstwa „morderstwami CB”.
– Dlaczego?
– Dwa lata temu zarówno córka Callahanów, jak i pani Ambrose jechały samotnie. Miały odbiorniki CB i prosiły o pomoc. Pani Ambrose zmyliła drogę i kończyła jej się benzyna, a Callahan złapała gumę. Pani Weiss i Jean Carfolli zostały zamordowane na pustej drodze.
– Ale to nie świadczy o żadnym związku. Wprawdzie w gazetach zaczęto pisać o „człowieku z autostrady”, ale to tylko dziennikarskie hasła.
– A co ty myślisz?
– Nie wiem, co myśleć. Po aresztowaniu Rona Thompsona za zabójstwo pani Peterson nie było już kolejnego morderstwa dokonanego na kobiecie, aż do zeszłego miesiąca. Teraz znów mamy dwa. I znów z CB-radiem. Wspaniale mieć takie radio, ale szalenie niebezpiecznie, jeśli kobieta ogłasza, że jest sama na pustej drodze i zepsuł jej się samochód. To zaproszenie dla każdego ciemnego typa w okolicy. Mój Boże, w zeszłym roku na Long Island mieli przypadek piętnastoletniego dzieciaka, który podsłuchiwał na kanale policyjnym. W końcu go dostali, gdy zasztyletował kobietę, która zadzwoniła po pomoc. – Bob przerwał, a po chwili dodał z jakąś ogromną pewnością: – Nadal twierdzę, że istnieje związek pomiędzy tymi czterema sprawami, a przypadek Niny Peterson w jakiś sposób jest z nimi połączony. Nazwij to przeczuciem. Albo chwytaniem się brzytwy. Nazwij, jak chcesz, tylko pomóż mi.
– W porządku – odpowiedziała Kathy. – Zaczniemy od danych: miejsce, czas, przyczyna śmierci, użyte narzędzie, warunki atmosferyczne, rodzaj samochodu, powiązania rodzinne, zeznania świadków, dokąd zmierzały ofiary, gdzie były tamtego wieczoru. W dwóch ostatnich przypadkach zmierzymy czas między nadaniem wiadomości przez CB-radio a znalezieniem ciała. Kiedy skończymy, porównamy wszystko z okolicznościami śmierci pani Peterson. Jeśli nic z tego nie wyniknie, trzeba będzie się zastanowić, co dalej.
Zaczęli o ósmej dziesięć. O północy weszła Marge, niosąc cztery komplety przepisanych zeznań.
– Skończone – powiedziała. – Przepisałam z potrójnym odstępem, żeby łatwiej było wychwycić rozbieżności między wersjami. Wiecie co, słuchając tego chłopca, człowiekowi pęka serce. Jestem stenografką sądową od dwudziestu lat i wiele słyszałam, ale rozpoznaję, jak brzmi prawda, a ten dzieciak mówi prawdę.
Bob uśmiechnął się gorzko.
– Chciałbym, abyś to ty była gubernatorem – powiedział. – Bardzo ci dziękuję.
– A wam jak leci?
– Nic. Absolutnie nic. – Kathy potrząsnęła głową.
– No cóż, może tu się coś znajdzie. Przynieść wam kawę? Założę się, że nie jedliście kolacji…
Kiedy wróciła po dziesięciu minutach, Bob i Kathy siedzieli pochyleni nad maszynopisami. Kurner czytał na głos. Linijka po linijce porównywali zeznania.
Marge postawiła filiżanki i wyszła bez słowa. Było już bardzo późno, gdy strażnik wypuścił ją z budynku. Idąc przez ośnieżony parking i wtulając się w obszerny, nieprzemakalny płaszcz, Marge zdała sobie sprawę, że się modli:
„Boże, proszę, jeśli jest tam coś, co może pomóc temu chłopcu, niech to znajdą”.
Bob i Kathy pracowali do świtu. Wreszcie Kathy powiedziała:
– Trzeba dać sobie z tym teraz spokój. Muszę iść do domu, wziąć prysznic i przebrać się. Mam być w sądzie o ósmej rano. Nie chcę, aby ktoś cię tu zobaczył.
Bob przytaknął. Słowa, które czytał, zlewały mu się i niczego już nie rozumiał. W kółko porównywali te cztery wersje zeznań Rona na temat jego zajęć w dniu morderstwa. Skoncentrowali się na czasie pomiędzy momentem, gdy Nina rozmawiała z Ronem w sklepie, a momentem jego panicznej ucieczki z jej domu. Nie było żadnej znaczącej rozbieżności, której mogliby się uchwycić
– Musi coś być – powtórzył z uporem. – Zabiorę te akta ze sobą do domu… I daj mi dane dotyczące tych pozostałych czterech morderstw.
– Nie mogę ci pozwolić na zabranie akt – sprzeciwiła się Kathy.
– Wiem. Ale może coś pominęliśmy, porównując te zbrodnie.
– Nie pominęliśmy. – Głos Kathy był łagodny, ale stanowczy.
– Pójdę prosto do biura i przejrzę od początku – powiedział Bob, wstając i zbierając papiery. – Porównam to z zapisem z procesu. – Kathy pomogła mu spakować materiały do aktówki.
– Nie zapomnij magnetofonu i kaset – przypomniała.
– Nie zapomnę. – Wyciągnął rękę i objął dziewczynę. Na moment przytuliła się do niego. – Kocham cię – szepnął.
– I ja cię kocham.
– Gdybyśmy tylko mieli więcej czasu… Ta przeklęta kara śmierci! Jak, do diabła, dwanaście osób może przyjść i powiedzieć, że taki dzieciak ma umrzeć? Kiedy znajdą prawdziwego zabójcę, jeśli w ogóle go dostaną, będzie już za późno dla Rona.
Kathy potarła czoło.
– Gdy przywrócono karę śmierci, z początku byłam zadowolona – powiedziała. – Żal mi ofiar, o wiele bardziej żal mi ich niż przestępców. Ale wczoraj mieliśmy dzieciaka w sądzie dla nieletnich. Ma czternaście lat, a wygląda na jedenaście. Chudy, mały chłopiec. Jego rodzice są nałogowymi alkoholikami. Kiedy miał siedem lat, napisali oświadczenie, że sprawia trudności wychowawcze i nie mogą sobie z nim poradzić. Od tego czasu chłopiec tuła się po domach dziecka. Wciąż ucieka. Tym razem matka podpisała oświadczenie, a ojciec się sprzeciwia. Żyją w separacji i on chce, aby dzieciak zamieszkał z nim.
– I co się stało?
– Wygrałam… Jeśli można to tak nazwać. Nalegałam, aby został odesłany do domu dziecka i sędzia się zgodził. Ojciec jest tak ogłupiały z przepicia, że właściwie tylko wegetuje jak roślina. Chłopak próbował uciec z sali sądowej, więc policjant musiał założyć mu kajdanki. Kiedy wpadł w histerię, krzyczał: „Nienawidzę wszystkich. Czemu nie mogę mieć domu jak inne dzieci?”. Z psychologicznego punktu widzenia jest tak wykolejony, że prawdopodobnie już za późno, aby go uratować. Jeśli za pięć lub sześć lat kogoś zabije, czy poślemy go na krzesło elektryczne? Czy mamy prawo? – W jej oczach zalśniły łzy.