Krążył po autostradzie, wiedząc, że nie powinien wychodzić z domu, że jest zbyt wcześnie po Jean Carfolli i pani Weiss, ale nie mógł się oprzeć pokusie.
Zobaczył ją, kiedy zjechała samochodem w to spokojne, opustoszałe miejsce. Światła jego wozu wyłapały szczupłą, drobną sylwetkę. Ciemne włosy, małe dłonie zmagały się z kluczem do kół. Wielkie brązowe oczy patrzyły ze zdziwieniem, gdy zwolnił i podjechał do niej blisko. Pewnie przemknęło jej przez myśl to wszystko, co słyszała o morderstwach na autostradzie.
– Mogę w czymś pomóc, panienko? To dla pani ciężka praca, a dla mnie normalka. Jestem mechanikiem.
Wyraz niepokoju zniknął z jej twarzy.
– O, świetnie – powiedziała. – Muszę przyznać, że jestem trochę zdenerwowana. To takie głupie miejsce, aby złapać gumę…
Patrzył tylko na oponę, nie na nią, jakby jej tam w ogóle nie było, jakby miała dziewięćdziesiąt lat.
– Wjechała pani na szkło, nic poważnego. – Szybko, bez wysiłku zmienił koło. Zajęło mu to mniej niż trzy minuty. Ani z jednej, ani z drugiej strony nie nadjeżdżał żaden samochód. Wstał.
– Ile jestem panu winna? – Pochyliła głowę nad otwartym portfelem. Było w niej coś, co mówiło, że ma klasę. To nie przestraszony dzieciak jak Jean Carfolli ani wściekła stara suka jak Weiss. To po prostu piękna młoda kobieta, która była mu bardzo wdzięczna. Wyciągnął rękę, aby dotknąć jej piersi.
Odblask świateł pojawił się najpierw na drzewie po przeciwnej stronie, potem prześliznął się i oświetlił ich. Radiowóz. Widział koguta na dachu. Szybko włożył rękę do kieszeni.
– Trzy dolary za zmianę koła – powiedział. – Mogę naprawić tę oponę, jeśli pani chce. Jestem Arty Taggert, mam warsztat naprawczy w Carley, przy ulicy Monroe, jakieś pół kilometra od baru Mili Tavern.
Samochód policyjny zatrzymał się i wysiadł z niego policjant.
– Czy wszystko w porządku, proszę pani? – Spojrzenie, jakie rzucił w stronę Arty’ego, było podejrzliwe.
– Tak, w porządku, panie oficerze. Miałam szczęście, pan Taggert jest z mojego miasta i przejeżdżał tędy akurat, gdy złapałam gumę.
Mówiła to tak, jakby go znała. Ależ mu się udało!
– Ma pani szczęście, że pomaga pani przyjaciel. To niebezpieczne dla kobiety znaleźć się samej w zepsutym samochodzie.
Gliniarz wsiadł z powrotem do wozu patrolowego, ale nie ruszał z miejsca. Obserwował ich.
– Naprawi mi pan to koło? – zapytała. – Jestem Nina Peterson, mieszkamy przy Driftwood Lane.
– Jasne. Będzie mi miło. – Wsiadł do swego auta obojętnie, zwyczajnie, jakby to było jeszcze jedno słabo płatne zlecenie, nie dając po sobie poznać, że musi ją znowu zobaczyć. Po tym, jak na niego patrzyła, zorientował się, iż jest jej przykro, że gliniarze do nich podjechali. Ale musiał jak najszybciej stamtąd się oddalić, zanim gliniarze pomyślą o Jean Carfolli i pani Weiss. Zanim zapytają: „Czy ma pan zwyczaj zatrzymywać się, aby pomóc samotnym paniom?”.
Następnego ranka, gdy akurat myślał o tym, aby do niej zatelefonować, Nina zadzwoniła do niego.
– Mój mąż właśnie dał mi burę za to, że jeżdżę na rezerwie – powiedziała. Głos brzmiał ciepło, poufale i był rozbawiony, jakby zrobili wspólnie jakiś kawał. – Kiedy mogę odebrać oponę?
Myślał błyskawicznie. Driftwood Lane leżała w spokojnej dzielnicy, domy stał w pewnym oddaleniu od siebie.
– Muszę w tej chwili wyjechać na robotę – skłamał. – Podrzucę ją pani dziś późnym popołudniem, może koło piątej. – Przed piątą robiło się ciemno.
– Wspaniale – odpowiedziała. – Byle tylko ta cholerna opona była na miejscu w samochodzie, zanim pojadę na stację po męża o wpół do siódmej…
Był tak podniecony tamtego dnia, że ledwo mógł myśleć. W ogóle nie zajmował się już pracą. Wstąpił do sklepu i kupił sportową koszulę w kratę. Poszedł do fryzjera. Gdy wrócił do domu, wziął prysznic, ubrał się i czekając, słuchał niektórych kaset. Włożył nową do magnetofonu i opatrzył ją etykietką „Nina”. Sprawdził, czy w aparacie fotograficznym jest film i pomyślał o przyjemności wywoływania zdjęć, patrzenia, jak zarysy przechodzą w wyraźny obraz…
Dziesięć po piątej wyruszył na Driftwood Lane. Krążył wokół ulicy, zanim zdecydował się zaparkować w lasku, niedaleko jej domu. Tak na wszelki wypadek.
Szedł przez las. Woda opłukiwała plażę, przyjazny dźwięk wzbudzał ciepłe dreszcze mimo zimnego wieczoru.
Jej samochód stał na podjeździe za domem, kluczyki były w stacyjce. Widział Ninę przez kuchenne okno. Krzątała się, rozpakowując zakupy. Lampa nie miała klosza, więc pomieszczenie było jasno oświetlone. A ta kobieta była taka piękna w jasnoniebieskim swetrze i z apaszką zawiązaną wokół szyi.
Szybko zmienił koło, zerkając cały czas, czy w domu nie ma przypadkiem kogoś jeszcze. Wiedział, że będzie się z nią kochać, a także, że potajemnie ona również go pożąda. To, jak powiedziała, że mąż jest na nią zły, dowodziło, że potrzebuje współczującego mężczyzny. Włączył magnetofon i szeptem opowiadał, jak uczyni Ninę szczęśliwą, gdy powie jej, co do niej czuje.
Podszedł do drzwi kuchennych i delikatnie zastukał. Podbiegła z wyrazem zaskoczenia na twarzy, ale uśmiechnął się przez szybę w drzwiach i wyciągnął do niej rękę z kluczykami. Natychmiast też się uśmiechnęła i otworzyła drzwi, ciepła i przyjazna. Jej głos obejmował go jak ramiona, zapraszał i mówił mu, jaki jest miły.
Potem zapytała, ile jest winna. Wyciągnął rękę w rękawiczce i wyłączył światło w kuchni. Dotknął policzka kobiety i pocałował ją.
– Zapłać mi w ten sposób – wyszeptał.
Uderzyła go w twarz. Ogłuszający policzek, nieprawdopodobnie mocny jak na tak drobną dłoń.
– Wynoś się stąd – powiedziała, cedząc słowa, jakby był śmieciem, jakby nie wystroił się specjalnie dla niej, jakby nie wyświadczył jej przysługi.
Wpadł w furię. Tak jak poprzednim razem.
Poczucie odrzucenia wywoływało w nim taką reakcję. Powinna była mądrzej się z nim obchodzić. Wyciągnął dłonie, chcąc ją skrzywdzić, wycisnąć z niej tę niegodziwość. Sięgnął do jej apaszki, Nina wyślizgnęła mu się jednak i pobiegła do salonu. Nie wydała z siebie głosu, nie wzywała pomocy. Potem zrozumiał dlaczego. Nie chciała, aby wiedział, że w domu jest dziecko. Chwyciła leżący przy kominku pogrzebacz i próbowała się bronić, ale Arty był silniejszy. Jedną ręką przytrzymał obydwie jej dłonie, a pogrzebacz odłożył na miejsce. Roześmiał się. Mówił jej cicho, co zamierza zrobić. Potem chwycił apaszkę, okręcił wokół szyi kobiety i zaciskał. Rzęziła i dławiła się, jej ręce machały jak u lalki, aż opadły i stały się wiotkie. Olbrzymie, brązowe oczy były jeszcze większe, pokryte śmiertelnym blaskiem. Oskarżały. Twarz przybrała siny kolor.