Выбрать главу

Przyjechał na parking, który opuścił zaledwie przed paroma godzinami. Tym razem zaparkował volkswagena daleko od bramy wjazdowej, w rejonie gdzie parkowali pasażerowie wahadłowca Eastern. Ten sektor był zawsze zatłoczony. Może upłynąć miesiąc, zanim ktoś zauważy, że volkswagen stoi tu już od dawna. Numery silnika samochodu były spiłowane, a tablice rejestracyjne niemożliwe do sprawdzenia. Zdjął je z jakiegoś wraka pięć lat temu.

Wyjął z bagażnika obydwie walizki, lekką z ubraniami i kasetami, ciężką z pieniędzmi, oraz CB-radio w pudełku. Teraz już absolutnie nic nie łączyło go z tym pojazdem.

Szybkim krokiem doszedł do przystanku i wsiadł do autobusu. Pasażerowie spoglądali na niego obojętnie. Wyczuwał, że uważają go za kogoś gorszego. Tylko dlatego, że nie był tak wystrojony jak oni. Usiadł obok dziewczyny, która miała około dziewiętnastu lat i była bardzo atrakcyjna. Nie uszedł jego uwagi grymas pogardy, z jakim odwróciła się od niego. Dziwka. Nie wiedziała, jaki jest mądry i bogaty.

Autobus zatrzymał się przy hali odlotów krajowych. Wysiadł i przeszedł pięćdziesiąt metrów do specjalnego wejścia American Airlines. Bagażowy przyjmował od pasażerów walizki. Dobrze, nie będzie więc musiał sam taszczyć tego wszystkiego. Podał bilet. Nazwisko na bilecie brzmiało: „Renard” i oznaczało po francusku lisa. Tego nazwiska zamierzał używać w Arizonie.

– Zabrać wszystkie trzy walizki, proszę pana? – spytał bagażowy.

– Nie! Tej nie. – Porwał walizkę z pieniędzmi z zasięgu ręki pracownika lotniska.

– Przykro mi, proszę pana. Nie jestem pewien, czy może pan zabrać taką dużą walizkę na pokład.

– Muszę. – Stanowczym tonem starał się podkreślić wagę sprawy. – Mam tu papiery, nad którymi będę pracować.

Bagażowy wzruszył ramionami.

– W porządku, proszę pana. Myślę, że stewardesa może włożyć ją do schowka w kabinie, jeśli będzie to konieczne.

Była dziewiąta dwadzieścia osiem. Znowu poczuł się głodny. Najpierw jednak musiał zatelefonować. Wybrał budkę w odległym rogu poczekalni i, aby nie popełnić błędu, zapisał na kartce wszystko, co chciał powiedzieć. Wyobraził sobie, co pomyśli Steve Peterson, kiedy otrzyma wiadomość.

W domu pogrzebowym natychmiast podniesiono słuchawkę. Niskim głosem powiedział:

– Będziecie potrzebni, aby zabrać zwłoki.

– Dobrze, proszę pana. Kto mówi? – Głos był pełen uniżoności.

– Czy jest pan gotów zapisać? – Foxy udał, że nie dosłyszał pytania.

– Oczywiście – odpowiedział ten sam usłużny głos.

– No to proszę zapisać wiadomość, a potem odczytać mi, abym mógł sprawdzić, czy wszystko się zgadza – rzucił ostro, po czym zaczął dyktować.

– Teraz mi to odczytaj – zażądał.

Obcy człowiek drżącym głosem spełnił polecenie.

Uśmiechając się, Foxy odwiesił słuchawkę.

Wszedł do dworcowego baru. Zamówił bekon, bułki, sok pomarańczowy i kawę. Jadł wolno, obserwując przechodzących ludzi. Wreszcie mógł się odprężyć. Na myśl o telefonie do domu pogrzebowego zatrząsł się od chichotu, wydobywającego się gdzieś z głębi brzucha. Początkowo miał zamiar ostrzec ich przed eksplozją w mieście Nowy Jork. W ostatniej chwili zmienił to na stan Nowy Jork. Wyobrażał sobie, jakiego kręćka dostają teraz gliny. Dużo im to pomoże!

Arizona, kraina malowanej pustyni!

To było konieczne, spojrzeć chłopcu prosto w oczy. Nie będzie musiał już nigdy przed nim uciekać. Wyobrażał sobie stację Grand Central o jedenastej trzydzieści. Siła wybuchu będzie skierowana w górę. Sufit spadnie całą swą druzgoczącą masą na Neila i Sharon.

Zrobienie bomby okazało się łatwe, tak łatwe, jak zreperowanie silnika. Wystarczyło dokładnie przeczytać instrukcje. Teraz cały świat będzie chciał wiedzieć, kto to jest Foxy. Pewnie o nim napiszą, tak jak o Rommlu.

Dopił kawę i wytarł usta wierzchem dłoni. Obserwował przez okno ludzi, niosących bagaże i śpieszących przez hol do bramek odlotów. Przypomniał sobie zamach bombowy na LaGuardii w czasie świąt Bożego Narodzenia, parę lat temu. Wybuchła panika, a lotnisko zostało zamknięte, widział to w telewizji. Nie mógł się doczekać momentu, kiedy siedząc dziś wieczorem w barze w Phoenix, będzie oglądał reportaż z eksplozji na Grand Central. Nadadzą to w telewizji na całym świecie. Jeszcze lepiej by było, gdyby podał gliniarzom jakiś adres, gdzie zaczęliby szukać. Ci, którzy podkładali bomby w biurowcach, tak robili. Dzwonili i podawali długą listę miejsc, w których podłożyli bomby, i gliniarze nie wiedzieli, od czego zacząć. Musieli ewakuować ludzi ze wszystkich budynków wymienionych przez zamachowców.

On też mógł jeszcze zadzwonić. Co powinien im powiedzieć? Bezmyślnie rozejrzał się dookoła. To było ruchliwe lotnisko, mimo że nie tak duże jak Kennedy’ego. Ludzie plątali się wszędzie, tam i z powrotem. Tak jak na Grand Central. Albo na dworcu autobusowym. Wszyscy gdzieś pędzą i nie zwracają uwagi na innych. Chcą jedynie dotrzeć tam, dokąd zmierzają. Nie zauważają nikogo, nie odpowiadają uśmiechem na uśmiech.

Pomysł nabierał realnych kształtów. Załóżmy, że ostrzeże gliny. Powie im, że Sharon, Neil i bomba znajdują się w centrum komunikacyjnym w mieście Nowy Jork. To znaczy, że będą musieli opróżnić obydwa lotniska, dwa dworce autobusowe, stację Pensylwania i Grand Central. Zaczną szukać pod siedzeniami w poczekalniach, będą otwierać skrytki bagażowe. Nie będą wiedzieli, od czego zacząć. A wszyscy ludzie, ci parszywi ludzie, zostaną zmuszeni do opuszczenia tych miejsc, nie wsiądą do swoich pociągów, samolotów i autobusów.

Nigdy nie znajdą Sharon i Neila. Nigdy. Jedyną osobą, która wiedziała o tym pokoju, była ta stara wiedźma, ale już się nią zajął. W największym mieście świata za pomocą jednego telefonu on jeden może przemieszczać ludzi jak pionki.

Peterson myśli, że jest wielkim cwaniakiem z tym swoim czasopismem, kontem w banku i dziewczyną! Foxy roześmiał się głośno. Para, siedząca przy sąsiednim stoliku, spojrzała na niego z zaciekawieniem.

Zadzwoni tuż przed wejściem do samolotu. Do kogo zadzwoni?

Jeszcze raz do domu pogrzebowego? Nie.

Kto będzie pewien, że ten telefon nie jest głupim dowcipem?

Już wie! Uśmiechając się i przewidując reakcję, jaką wywoła swoim telefonem, poszedł po następną kawę. Dwanaście po dziesiątej wyszedł z baru, ściskając w ręce uchwyt walizki. Specjalnie zwlekał tak długo, aby ochroniarze spieszyli się, prześwietlając podręczny bagaż. Nikt nie będzie zbyt zainteresowany jego walizką. Linie lotnicze lubiły trzymać się rozkładu lotów.

O dziesiątej piętnaście wśliznął się do budki przy wejściu numer dziewięć, wyjął ćwierćdolarówkę i wykręcił numer. Gdy usłyszał, że telefon po drugiej stronie został odebrany, szeptem przekazał wiadomość. Potem delikatnie odłożył słuchawkę, podszedł do miejsca odpraw i bez problemów minął kontrolę.

Światełko wzywające do zajmowania miejsc w samolocie migało, gdy przeszedł przez poczekalnię do rękawa, prowadzącego na pokład.

Była godzina dziesiąta szesnaście.

42

Ubranie było wilgotne, ciepłe i lepkie. Krew. Mocno krwawiła. Umrze. Lally wiedziała o tym. Czuła to. W mózgu pojawiło się zaćmione, zanikające światełko. Ktoś ją zabił… Ten człowiek, który zabrał jej pokój, teraz odebrał jej życie.

Pokój, jej pokój! Chciała w nim umrzeć. On już nie wróci.

Będzie się bał. Może nikt jej nie znajdzie, ukrytej w pokoju jak w grobowcu. Będzie pochowana w jedynym domu, jaki kiedykolwiek miała. Będzie tam spała na wieki, w kojącym szumie pociągów. Umysł rozjaśniał się… Nie miała wiele czasu, wiedziała o tym.