Steve. Bezwiednie przesunęła ręką po twarzy, przypominając sobie dotyk jego dużych, delikatnych dłoni, gdy żegnali się dziś rano. Tak bardzo pragnęli się nawzajem…
Ale jak mogłaby pogodzić się z tą jego bezkompromisowością i uporem, gdy powziął już jakąś decyzję?
Zasnęła i prawie natychmiast zaczęła śnić. Pisała felieton. Musiała go skończyć. To było bardzo ważne. Szaleńczo uderzała w klawisze maszyny, ale czcionki nie zostawiały żadnego śladu, potem do pokoju wszedł Steve. Ciągnął za ramię młodego mężczyznę. Ona wciąż usiłowała przelać słowa na papier. Steve zmusił tamtego, aby usiadł.
– Bardzo mi przykro – powtarzał – ale to konieczne. Musisz zrozumieć, że to konieczne.
A potem, gdy Sharon próbowała krzyczeć, przypiął klamrami ręce i nogi chłopca i sięgnął do przełącznika.
Obudził ją chrapliwy krzyk, jej własny.
– Nie!… Nie!… Nie!…
6
W zimny, śnieżny wieczór ulicami Carley w stanie Connecticut przemykali tylko nieliczni przechodnie.
Mężczyzna, stojący przy końcu parkingu restauracji Cabin, był zupełnie niewidoczny. Mimo sypiącego mu prosto w twarz śniegu bezustannie wypatrywał czegoś w ciemności. Czekał tu już od prawie dwudziestu minut i stopy zaczynały mu marznąć. Poruszył się niecierpliwie i końcem buta dotknął leżącej na ziemi płóciennej torby. Namacał broń w kieszeni płaszcza i zadowolony pokiwał głową.
Luftsowie powinni być tu lada moment. Zadzwonił do restauracji i upewnił się, że zarezerwowali stolik na szóstą. Planowali zjeść kolację, a potem pójść do kina, aby obejrzeć oryginalną wersję „Przeminęło z wiatrem”. Kino znajdowało się niedaleko, po drugiej stronie ulicy. Teraz trwał seans rozpoczynający się o czwartej. Oni wybierali się na ten późniejszy, o wpół do ósmej. Nadjechał jakiś samochód i skręcił na parking. Mężczyzna skulił się za rzędem świerków. To było ich kombi. Obserwował, jak parkują obok wejścia do restauracji i wysiadają. Kierowca pomagał żonie, gramolącej się nieporadnie na śliski chodnik. Trzymając się pod ręce i pochylając pod naporem wiatru, szli niezdarnie w stronę drzwi restauracji.
Odczekał, aż zniknęli wewnątrz, schylił się i podniósł torbę. Wciąż ukryty za krzewami, szybko okrążył parking, przeszedł przez ulicę i minął budynek kina. Na parkingu stało około pięćdziesięciu samochodów. Skierował się do ciemnobrązowego sedana. Szybko poradził sobie z zamkiem u drzwi. Wśliznął się na siedzenie, włożył kluczyk w stacyjkę i przekręcił. Silnik zaskoczył z cichym warkotem. Mężczyzna raz jeszcze rozejrzał się wokół i ruszył. Nie włączył świateł, mijając kino.
Cztery minuty później ciemnobrązowy sedan wjechał na kolisty podjazd domu Petersonów przy Driftwood Lane i zaparkował za małą czerwoną vega.
7
Jazda z Manhattanu do Carley trwała zwykle mniej niż godzinę, lecz zła prognoza pogody skłoniła dojeżdżających do wcześniejszego opuszczenia centrum. Wzmożony ruch i lód na drogach sprawiły, że podróż do domu Steve’a trwała godzinę i dwadzieścia minut, ale tym razem Sharon prawie nie zwróciła na to uwagi. Przez całą drogę powtarzała sobie, co powie Steve’owi.
– Nic z tego nie będzie… Nie myślimy podobnie… Neil nigdy mnie nie zaakceptuje… Lepiej, jeśli nie będziemy się już spotykać…
Dom Steve’a, biały budynek z czarnymi okiennicami, trochę przygnębiał Sharon. Światło na ganku było zbyt ostre, a krzewy w pobliżu wejścia wyrosły za wysoko. Wiedziała, że Steve i Nina zamieszkali tutaj zaledwie kilka tygodni przed jej śmiercią i nie zdążyli wprowadzić żadnej z tych poprawek, jakie planowali, kupując dom.
Zaparkowała tuż za schodami ganku i podświadomie nastawiła się na gorące powitanie pani Lufts i chłód Neila.
Kiedy wysiadła z auta, drzwi wejściowe były już otwarte, a pani Lufts wyraźnie jej oczekiwała.
– Panno Martin, jak miło panią widzieć – powiedziała z radością. Miała drobną, wiewiórczą twarz i bystre, świdrujące oczy. Ubrana w ciężki płaszcz w czerwoną kratę i kalosze, wypełniała sobą wejście do domu.
– Jak się pani miewa, pani Lufts? – Sharon minęła ją z trudem i weszła do środka.
– To bardzo miło, że pani przyjechała – odrzekła pani Lufts. – Wezmę od pani pelerynę. Uwielbiam peleryny. Wygląda się w nich tak słodko i kobieco, nie uważa pani?
Sharon położyła książkę i torbę z rzeczami w holu. Zdjęła rękawiczki.
– Chyba tak. Tak naprawdę, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. – Zerknęła do pokoju. – Och…
Neil siedział po turecku na dywanie, otoczony rozsypanymi czasopismami, z parą tępo zakończonych nożyczek w ręku. Jasne włosy, tego samego koloru co włosy Steve’a, opadały mu na czoło, odsłaniając szczupłą szyję. Kościste ramiona sterczały pod flanelową koszulą. Twarzyczkę miał pociągłą i bladą, czerwone obwódki otaczały duże ciemnobrązowe oczy, wypełnione teraz łzami.
– Neil, przywitaj się z Sharon – powiedziała pani Lufts.
Apatycznie podniósł głowę.
– Cześć, Sharon. – Głos miał niski i drżący. Był taki mały, drobny i żałosny. Sharon miała wielką ochotę przytulić go, ale wiedziała, że jeśli to zrobi, on ją odepchnie.
– Chyba zostanę świętą, jeśli zgadnę, o co chodzi – odezwała się pani Lufts. – Zaczął płakać kilka minut temu i nie chce powiedzieć dlaczego. Nigdy nie wiadomo, co się dzieje w tej małej główce. No cóż, może pani albo jego tata wyciągniecie to z niego. Bili!… – zawołała nagle i Sharon aż podskoczyła. Szybko weszła do pokoju i stanęła przed Neilem.
– Co masz zamiar wyciąć? – spytała.
– Jakieś głupie zdjęcia ze zwierzętami – odpowiedział. Nie patrzył na nią, Wiedziała, że jest zmieszany, ponieważ przed chwilą widziała go płaczącego.
– Przyniosę sobie sherry i pomogę ci. Chcesz colę lub coś innego?
– Nie. – Neil zawahał się i dodał: – Dziękuję.
– Proszę się rozgościć. – Znów usłyszała głos pani Lufts. – Niech się pani czuje jak u siebie w domu. Kupiłam to, co było na liście zostawionej przez pana Petersona: steki, przyprawę do sałaty, szparagi i lody. Wszystko jest w lodówce. Przepraszam, muszę już iść. Chcemy zjeść kolację przed kinem. Bili!…
– Idę już, Doro. – Bili Lufts ukazał się na schodach prowadzących do piwnicy. – Chciałem tylko sprawdzić okna. Upewnić się, czy są zamknięte. Dzień dobry, panno Martin.
– Jak się pan ma, panie Lufts?
Był niskim, krępym mężczyzną po sześćdziesiątce, z wodnistymi niebieskimi oczami. Małe popękane żyłki na nosie i policzkach potwierdzały to, czym martwił się Steve: nadmierny pociąg do alkoholu.
– Bili, pośpiesz się. – W głosie jego żony brzmiało zniecierpliwienie. – Wiesz, jak nie znoszę połykać jedzenia w pośpiechu, a jest już późno. Wydaje mi się, że skoro zabierasz mnie gdziekolwiek jedynie w naszą rocznicę ślubu, to mógłbyś się pośpieszyć…
– Dobrze, dobrze. – Bili westchnął ciężko i skinął głową. – Do zobaczenia później, panno Martin.
– Przyjemnej zabawy. – Sharon odprowadziła ich do holu. – No i wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy ślubu.
– Weź kapelusz, Bili. Zaziębisz się… Co? O, dziękuję, dziękuję, panno Martin. Dopiero gdy usiądę, odpocznę i dostanę coś do jedzenia, poczuję, że to rocznica. Ale teraz, w tym pośpiechu…
– Doro, to ty chcesz obejrzeć film.
– Tak, tak. Już idę. Bawcie się dobrze, wy dwoje. Neil, pokaż Sharon dzienniczek. Jest naprawdę bystrym chłopcem, nie sprawia kłopotów, prawda, Neil? Dałam mu coś do przegryzienia, żeby wytrzymał do kolacji, ale prawie tego nie tknął. Je mniej niż ptaszek. Dobrze już, dobrze, Bili.