— Wymigujesz się. Słucham cię z uwagą, lecz nie usłyszałam nic konkretnego — oświadczyła Wiera. — Jeżeli będziesz odmawiał, twój upór może wywołać zdumienie, a nawet obrazę ludzi, którzy ci zaufali.
Zamilkłem. Podobnie jak w dzieciństwie, kiedy siostra beształa mnie za jakieś przewinienia, nie mogłem teraz znaleźć kontrargumentów. Zgodziłem się więc z jej dowodami, ale nie powiem, aby mnie to ucieszyło. Przypomniałem sobie moje oburzenie spokojem Olgi, kiedy mianowano ją dowódcą eskadry. Dawna naiwność znikła bez śladu: nie radowałem się, lecz lękałem odpowiedzialności.
— Długo tak zamierzasz milczeć? — zapytała z ironią Wiera.
— Zastanówmy się jeszcze raz nad innymi kandydatami.
— Wielka Rada już to zrobiła. Komputer Państwowy z największą dokładnością sprawdził każdego człowieka pod kątem jego przydatności na stanowisko naczelnego dowódcy. Kapitanowie statków przyjęli decyzję Wielkiej Rady z entuzjazmem… Czego jeszcze chcesz?
Zrozumiałem, że nie mam wyjścia i rzekłem:
— Zgadzam się.
Obojętnie skinęła głową. Niczego innego nie oczekiwała.
— Teraz kilka słów o pozostałych nominacjach. Będziesz miał dwóch zastępców i trzech doradców. Zastępcą do spraw państwowych będę ja, do spraw astronawigacji — Allan. Pomocnikami i doradcami zostali dowódcy trzech eskadr — Leonid, Osima i Olga. Odpowiada ci to?
— Oczywiście.
— Jeszcze jedna sprawa. Byłeś kiedyś moim sekretarzem, niezbyt zresztą dobrym. Teraz sam musisz mieć sekretarza. Na to stanowisko proponuje się…
— Mam nadzieję, że nie ciebie! — przerwałem z przerażeniem w głosie.
— Jestem twoim zastępcą, a to znacznie wyższe stanowisko.
— Wybacz, ale hierarchia rang nie jest moją najmocniejszą stroną. Kogo więc wyznaczono mi na sekretarza?
— Pawła Romero, który równocześnie będzie kronikarzem wyprawy. Ale jeżeli go nie chcesz, możemy znaleźć innego.
Zamyśliłem się. Moje stosunki z Romerem były zbyt złożone, abym mógł odpowiedzieć zwyczajnie „tak” lub „nie”. Nie znałem innego człowieka, który by równie mocno różnił się ode mnie. Ale może odmienność charakterów jest konieczna dla powodzenia wspólnej pracy?
Wiera spokojnie, zbyt spokojnie czekała na moją odpowiedź. Uśmiechnąłem się. Widziałem ją na wylot.
— Pozwolisz, iż zadam ci jedno pytanie o charakterze osobistym?
— Jeśli dotyczy Pawła, to moje stosunki z nim nie mają tu nic do rzeczy. Decyduj tak, jakbym Romera w ogóle nie znała.
— Paweł z pewnością będzie lepszym sekretarzem niż ja dowódcą. Aprobuję jego kandydaturę z radością. Czy teraz już mogę zadawać niedyskretne pytania?
— Teraz już tak — Wiera odczuła wyraźną ulgę. — Nigdy nie mieszałem się do twoich spraw prywatnych, ale raz sobie na to pozwoliłem. Czy muszę cię za to przeprosić?
— To raczej ja winnam ci podziękować za ingerencję.
— Paweł mówił ci, w jakich okolicznościach odbyła się nasza ostatnia rozmowa?
— Mówisz o tej, która omal nie przekształciła się w bójkę? Wiem o wszystkim: o tym, jak prawie zakochał się w Mary, a ty stanąłeś na jego drodze i jak Mary — przed tym piknikiem w lesie — wyznała Pawłowi, że cię kocha, kocha od dawna, bodajże od jakiegoś waszego spotkania w Kairze. Wiem też, że gdyby nie podchmielenie, Paweł pogratulowałby ci tam przy ognisku, a nie wszczynał kłótni. Taki przynajmniej miał zamiar…
— A ja tego nie wiedziałem. W Kairze Mary zwymyślała mnie tak, jakby znienawidziła od pierwszego wejrzenia. Przez te kilka miesięcy, które spędziliśmy razem, też nic o Kairze nie wspominała.
— Mnie zaś powiedziała dzisiaj, że tak bezbronnie spojrzałeś na nią, gdy nazwała cię źle wychowanym, że serce jej gwałtownie zabiło. Masz szczęście, Eli. Chcę, abyś wiedział, że bardzo kocham twoją żonę.
Wstałem. — Ja także Wiero. A nie zdarzało nam się zbyt często, abyśmy zgadzali się w poglądach. Mogę iść?
— Teraz ty musisz mi pozwalać lub nie pozwalać przypomniała mi z dawną pedanterią.
— Wobec tego pozwalam sobie odejść, tobie natomiast pozwalam zostać.
4
Nie wyobrażałem sobie dawniej, jak trudno jest dowodzić. Gdybym miał wybierać ponownie, wolałbym zostać podwładnym. Odpowiadałem za wszystko, a miałem pojęcie jedynie o nikłej cząsteczce tego „wszystkiego”. Zawodowy wojskowy wyśmiałby mnie za moje próby organizacyjne. Przed hańbą ustrzegło mnie tylko to, że zawodowych wojskowych już dawno nie było.
Jedno wkrótce stało się dla mnie zupełnie jasne: flota nie jest gotowa do dalekiej wyprawy. Zameldowałem więc Ziemi kanałami łączności ponadświetlnej, że potrzebujemy jeszcze co najmniej roku na przygotowania.
Pewnego razu Romero zwrócił się do mnie z prośbą:
— Drogi admirale — Paweł i Osima zwracali się teraz do mnie wyłącznie w ten sposób, Osima poważnie, Romero zaś nie bez odrobiny ironii — chciałbym zaproponować, aby zechciał pan wprowadzić do swego rozkładu dnia jeszcze jeden punkt: pisanie pamiętnika.
— Pamiętnika? Nie rozumiem… W starożytności coś takiego wprawdzie było, ale w naszych czasach pisać wspomnienia?
Romero wytłumaczył, że nie muszę pisać lub dyktować, wystarczy, abym po prostu wspominał ważniejsze zdarzenia, a MUK sam zanotuje myśli. Ale utrwalić moje życie trzeba koniecznie, gdyż tak postępowały wszystkie postaci historyczne przeszłości, a jestem teraz wszak niewątpliwie postacią historyczną.
— Po wyprawie, jeżeli wrócimy z niej żywi, podyktuję ważniejsze przygody, jakie się nam przydarzą. Romero jednak upierał się przy swoim. Kronikarz wyprawy sam beze mnie opisze najważniejsze wydarzenia, ja zaś powinienem opowiedzieć o swoim życiu. Moje życie nagle stało się znaczącym faktem historycznym, a któż je zna lepiej ode mnie samego?
— A od czegoż są Opiekunki? Proszę zwrócić się do nich. Opowiedzą takie rzeczy, których ja sam się nawet nie domyślam.
— Właśnie — odparł na to — sam pan nie wie, co Opiekunka przechowuje w swoich komórkach pamięciowych. Nas natomiast interesuje to, co pan sam uważa za ważne, a co za błahe. I jeszcze jedna rzecz: Opiekunka pozostała na Ziemi i naszego pozaziemskiego życia nie zna, nie zna więc rzeczy najbardziej interesujących.
— Pan jest dyktatorem, a nie sekretarzem — powiedziałem. — Czy zdaje pan sobie sprawę, że w pamiętniku będę musiał często wspominać o panu? A obawiam się, że moje opinie nie zawsze będą pochlebne…
— Człowiekowi imieniem Paweł te opinie mogą istotnie sprawić przykrość, lecz kronikarz Romero rzuci się na nie jak sęp, gdyż pozwolą one poznać głębiej pański stosunek do ludzi.
Tego samego dnia zacząłem dyktować pamiętnik. W moim dzieciństwie nie było nic godnego uwagi, rozpocząłem wobec tego od czasów, kiedy dotarły do nas pierwsze wieści na temat Galaktów. Zdarzyło się tak, że w owej chwili obok mego okna przelatywał Lusin na Gromowładnym. Przypomniało mi to innego smoka, na którym Lusin dawniej lubił odbywać przejażdżki, od niego też zacząłem.
Od tego czasu minęło wiele lat. Dawno zapomniałem pierwszą część pamiętnika, pierwszą księgę wspomnień, jak ją nazywa Romero. Dyktuję teraz drugą — nasze męczarnie w Perseuszu.
Leży przede mną taśma z zapisem, obok niej ten sam zapis w formie pięciu wydanych na starożytną modłę książek, pięciu grubych tomów w ciężkich okładkach. To oficjalne sprawozdanie Romera z wyprawy do Perseusza. Wiele się tam mówi o mnie, znacznie więcej niż o kimkolwiek innym.
Chcę podyskutować z pracą Romera i sam opowiedzieć o sobie. Nie byłem tym władczym, nie znającym wahania, dumnym i nieustraszonym dowódcą, jakim mnie przedstawił. Cierpiałem i radowałem się, ogarniała mnie panika i znów bratem się w garść, czasami sam sobie wydawałem się żałosny i zagubiony, ale szukałem, nieustannie szukałem prawidłowego wyjścia z sytuacji niemal beznadziejnych. Tak to wyglądało. Będę obalał, a nie uzupełniał książkę Pawła. Nie chcę dyktować powieści o naszych błędach i ostatecznym zwycięstwie, bo o tym mówi wystarczająco dokładnie oficjalne sprawozdanie. Chcę opowiedzieć o mękach mego serca, rozterkach mojej duszy i krwi mych bliskich, którzy zginęli…