Skarciłem go i kazałem opuścić się na dół. Posłuchał.
Mary domyśliła się, że coś mnie gnębi, i zapytała o to.
— Istotnie, sytuacja nie jest najlepsza — odparłem. — Drogi do wnętrza skupiska są całkowicie zablokowane. Spróbujemy wobec tego metody, jaką Olga zastosowała przy ucieczce z Perseusza.
Mówiłem cicho, ale Aster miał doskonały słuch. — Chcecie anihilować gwiazdy?
— Po co od razu gwiazdy? — odrzekłem już pełnym głosem. — Wystarczą planetokształtne wędrowne karły. Widowisko będzie bardzo malownicze, spodoba ci się.
— Widziałem na stereoekranie — oświadczył syn — jak wraz z kapitanem Olgą Trondicke zanihilowałeś złowrogą Złotą Planetę. To był wspaniały cios!
— My też dostaliśmy za swoje, synku. Ale masz rację: anihilacja udała się i uzyskaliśmy dosyć pustej przestrzeni do manewru.
Mary już przedtem bez aprobaty przysłuchiwała się moim rozmowom z Astrem, ale tym razem nie potrafiła się opanować.
— Idź do siebie; synu! — powiedziała ostrym tonem. Aster pokornie wyszedł, wiedząc, że nie warto się spierać.
Czuję, że mnie zbesztasz! — powiedziałem z uśmiechem.
— Zupełnie nie znasz miary, Eli! — wykrzyknęła Mary. — Jak ty z nim rozmawiasz?
— Zwyczajnie. Jak z tobą lub z Romerem.
— Właśnie. Ale zapominasz, że my jesteśmy dorosłymi ludźmi, a on dzieckiem! Zaczynam żałować, że na statku nie ma internatu, aby cię od niego odseparować.
10
Przeklęci Niszczyciele byli mądrzejsi, niż byśmy sobie tego życzyli. Ani do gwiazd peryferyjnych, ani do wędrownych karłów nie mogliśmy dotrzeć. Atakowaliśmy raz za razem, dzień za dniem, miesiąc za miesiącem — wszystko bez skutku. Nieeuklidesowa sieć najpierw uginała się pod ciosem, a potem wyrzucała nas na zewnątrz. Gigantyczne skupisko rozpłomienione potężnym blaskiem wielu słońc było dla nas nieosiągalne.
Albert na swej ziemskiej SFP wykrył sześć gwiazd podobnych do Pomarańczowej. Nasza stara znajoma, Groźna, również należała do tego kordonu kosmicznych twierdz. Każda z nich broniła własnego odcinka przestrzeni, a strefy ich działania częściowo się pokrywały, tak że nie sposób było przecisnąć się przez tę siłową ścianę.
Gdybym dyktował powieść w stylu romantycznych przodków, a nie suche wspomnienia, miałbym do dyspozycji wiele pasjonującego materiału. Sam opis pogoni za samotnymi ciałami niebieskimi, znikającymi w chwili, kiedy kierowaliśmy na nie swoje anihilatory, wystarczyłby za fabułę opowiadania przygodowego. A nasze rozczarowania nieuchronnie następujące po krótkotrwałej nadziei na powodzenie! A topniejące zapasy substancji aktywnej, spalanej w ilościach przekraczających wszelkie normy! I wreszcie rzecz chyba najbardziej niezrozumiała i przygnębiająca: żadna z „nieaktywnych” gwiazd zamieszkanych przez Galaktów nie odpowiedziała na nasze apele, żadna nie przyobiecała ani nie udzieliła pomocy!
Trzy pełne ziemskie lata minęły od dnia, w którym dolecieliśmy do skraju Perseusza, i przez ten cały czas bezskutecznie usiłowaliśmy przekroczyć rubieże skupiska. Wtedy właśnie przyszedł mi do głowy pomysł, który później wywołał tyle kontrowersji wśród historyków. Nie chcę się ani chwalić, ani oskarżać. Pragnę po prostu wyrazić własne zdanie na ten temat. Otóż twierdzę, że większej katastrofy niż ta, która spotkała wyprawę w wyniku realizacji mego planu, nie można sobie wyobrazić. Wprawdzie wynik ostateczny był dla nas pomyślny, lecz trudno tu mówić o błędzie Niszczycieli lub mojej zasłudze, bowiem do naszej zaciętej walki nieoczekiwanie wmieszała się siła zewnętrzna.
Opowiem wszystko po kolei.
Wezwałem na „Cielca” Altana, Leonida i innych kapitanów statków, gdyż nie chciałem naradzać się z dowódcami na falach przestrzennych. Przybyłym zaproponowałem, aby obie eskadry zwartą grupą zaatakowały krzywiznę przestrzeni w pobliżu Pomarańczowej. Chcąc odeprzeć tak silny cios, Niszczyciele będą musieli skoncentrować całą dysponowaną moc w mechanizmach obronnych Pomarańczowej. W tym czasie trzy statki z „Cielcem” na czele uderzą z drugiej strony, gdzie w chwili ataku całej floty obrona będzie niewątpliwie słabsza. Trzy statki wtargną do wnętrza i utorowaną przez nie drogą pospieszą pozostałe gwiazdoloty obu eskadr. MUK zanalizował ten plan i uznał go za realny. Oczekiwałem protestów i nie myliłem się.
Allan powiedział:
— Albert donosi, że eskadra rezerwowa Olgi wreszcie wypełniła wszystkie ładownie substancją aktywną. Czy nie lepiej poczekać na jej przylot?
— Trzecia eskadra wprawdzie zwiększy moc całej floty, ale MUK nie gwarantuje, że ta dodatkowa moc wystarczy do rozbicia zakrzywionej metryki przestrzeni — zaoponowałem. — Okręty Olgi będą tu najwcześniej za trzy lata. Czemu mielibyśmy te lata bezproduktywnie tracić? Niszczycieli trzeba pokonać nie siłą, lecz podstępem, a oszukać ich można nawet bez statków Olgi.
— Ryzyko porażki oczywiście istnieje — zakończyłem. — Ale każda wojna niesie w sobie ryzyko. Nie wymagam natychmiastowej zgody. Pomyślcie, naradźcie się z załogami, a jutro nadajcie na „Cielca” uzgodnioną decyzję: „tak” lub „nie”.
Kapitanowie odlecieli na swoje statki, zatrzymałem tylko Allana i Leonida. Leonid był ponury, Allan radosny. Nie pamiętam zresztą, abym go kiedykolwiek widział w złym humorze. To byt idealny dowódca dla wyprawy, której przydarzyło się nieszczęście. Powiedziałem do nich:
— Okrętami z grupy szturmowej będę dowodził osobiście. Zwierzchnictwo nad flotą obejmie Allan. Nie martw się, Leonidzie, bywaliśmy w gorszych tarapatach.
— W gorszych od naszej dzisiejszej sytuacji, zgoda — odparł ze złością. — Ale nie jestem pewien, czy przypadkiem za tydzień „Cielec” nie zaplącze się w tym diabelskim nieeuklidesowym ślimaku. Niszczyciele nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.
— Mówiłeś już przecież, że wojna ta stanowi wielkie ryzyko.
Nie przekonałem go wprawdzie, ale więcej nie protestował, choć nie rozchmurzył się do samego odlotu. Pożegnałem ich obu i i poszedłem do Wiery. Była u niej Mary.
— Będziesz musiała rozstać się z Pawłem — zwróciłem się do siostry. — Operacja „Cielca” jest manewrem czysto wojskowym i nie ma sensu, aby brał w niej udział kierownik polityczny wyprawy. Wszystko się przecież może wydarzyć. Paweł pojedzie ze mną, a ty przeniesiesz się do Altana.
— Jak trzeba, to trzeba — odparła.
Odniosłem wrażenie, iż spodobała się jej moja stanowczość. Dawniej często wypominała mi, że sam nie wiem, czego chcę i nie potrafię dążyć do wytkniętego celu.
— Pojedziesz z Wierą i Astrem, Mary. Żona gwałtownie zaprotestowała.
— No dobrze, pozostań na „Cielcu” — skapitulowałem. — Ale po co brać ze sobą chłopca? Oddamy Astra pod opiekę Wierze. Jeśli coś się stanie, nigdy sobie tego nie wybaczymy!
— Co Astrowi może przydarzyć się takiego, co by nie przydarzyło się nam samym? — wykrzyknęła zapalczywie. — Już od kilku lat rozmawiasz z chłopcem jak z dorosłym, czemu więc odmawiasz mu prawa do dorosłego działania? Nie, wysłuchaj mnie do końca. Jestem twoją żoną, a on twym synem… Musimy być z tobą, dzielić twój los!
Nie opierałem się więcej.
Ze wszystkich statków nadeszła odpowiedź „tak”. Żadna załoga nie zadecydowała „nie”, żadna nie wstrzymała się od głosu. Można było przystąpić do wykonania pozorowanego manewru.