Kamagin obrócił się ku niemu:
— Wcale nie uważam tego wtargnięcia za pomyślne. Moim zdaniem atak zakończył się fiaskiem. Plan przewidywał przecież, że najpierw przedrą się trzy statki, a za nimi cała flota. A co osiągnęliśmy? Flota została odrzucona do tyłu, my zaś miotamy się niczym zwierzę zagnane w pułapkę. Trzeba uciekać!
— Uciekać? — powtórzył Romero z uśmieszkiem. — Sądzi pan, drogi kapitanie, że mamy dokąd uciekać? A może pan chce powtórzyć eksperyment Olgi?
— Powtórzyłbym go, gdyby była jakaś szansa na powodzenie. Ale od tego czasu Niszczyciele zmądrzeli i nie pozwolą nam zbliżyć się do swoich planet. Dlatego głosuję za próbą zdobycia wędrownego karła.
— O czym z takim napięciem myśli nasz szanowny admirał? — zapytał mnie Romero.
— Wasz szanowny admirał — odparłem tym samym tonem — zgadza się z kapitanem Kamaginem. Mamy zbyt mało sił, aby opanować skupisko. Inwazja nie udała się, pora wracać. Ale tak czy inaczej musimy najpierw zdobyć tę ciemną gwiazdkę.
13
Nie przypuszczałem oczywiście, że Niszczyciele oddadzą nam bez boju gwiazdkę, która mknęła między ich okrętami jak przywiązana. W kronice Romera znajdziecie dokładne obliczenia naszego manewru i opis tego, jak nasze trzy gwiazdoloty lecące dotąd w zwartej grupce rozprysnęły się nagle każdy w swoją stronę, rozbiły precyzyjny szyk Zływrogów, a kiedy znów wzięły kurs na zbliżenie, co najmniej dziesięć krążowników przeciwnika wraz z ciemnym karłem znalazło się z trzech stron na osi naszego marszu.
Dodam tu tylko, że widowisko panicznej ucieczki wroga było bardzo malownicze. Ani Osima, ani Petri nie ścigali uciekinierów, ale Kamagin wziął odwet za podstępny napad na „Mendelejewa” w Plejadach. Jeden z krążowników znalazł się w stożku skutecznego ognia „Woźnicy” i już z niego nie wyszedł. Słońce zapalone przez Kamagina płonęło tylko kilka chwil, lecz jego złowieszczy blask napędził wrogom jeszcze większego strachu.
Później nasze gwiazdoloty zawisły nad powierzchnią karła, oświetlając go dalekosiężnymi reflektorami. Ten kamienisty glob nie przedstawiał dla nikogo żadnej wartości i można go było bez żalu zniszczyć.
Karzeł tajał, rozlewając wokół siebie przestrzeń, „parował przestrzenią” według celnego określenia Pawła. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Staliśmy się niezależni od zakłóceń metryki wytwarzanych przez Zływrogów. Zakłócenia metryki to zmiana struktury przestrzeni już istniejącej, a tu przestrzeń dopiero powstawała i trzeba było dopiero nadać jej taką lub inną strukturę. Przestrzeń rosła, rozszerzała się, a my pędziliśmy w tym własnym, nieustannie generowanym pęcherzu ochronnym, pewni siebie i bezpieczni.
Powiedziałem, że wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wszystko, poza jednym. Nie zdołaliśmy wyrwać się na zewnątrz. Pęcherz autonomicznej przestrzeni był tylko pęcherzem. Rozszerzyliśmy jedynie objętość skupiska Chi, wytworzyliśmy w nim malutką opuchliznę, podczas gdy należało rozsadzić gigantyczną sferę zamkniętą wokół Pomarańczowej. Teraz doskonale to rozumiemy. Człowiek jest mądry po szkodzie…
Dzień za dniem oddalaliśmy się od Pomarańczowej, warstwa przestrzeni zwiniętej w nieeuklidesowego ślimaka stawała się coraz cieńsza, widzieliśmy już nawet statki Allana znajdujące się po drugiej stronie zapory i odbieraliśmy ich depesze. Wydawało się nam, że wystarczy jedno silniejsze uderzenie, aby wyrwać się na wolność. Kiedy więc zaczęły tajać ostatnie megatony zdobytej przez nas substancji gwiezdnej, bez wahania rozkazałem przygotować „Woźnicę” i „Psa Gończego” do anihilacji.
— Lepiej poświęcić dwa gwiazdoloty niż narazić całą wyprawę na klęskę! — przeciąłem nieśmiałe protesty Osimy. — Proszę rozpocząć ewakuację załóg obu statków na „Cielca”. Niech maszyny pokładowe przeanalizują nasze szanse.
Wszystkie trzy komputery potwierdziły zgodnie, że dodatkowej materii wystarczy na przebicie ostatniej warstwy metryki nieeuklidesowej. Nie przypuszczaliśmy jeszcze wtedy, że supermądry MUK także może się mylić…
14
Planetoloty zaczęły ewakuować na „Cielca” ludzi i cenny sprzęt ze skazanych na zagładę okrętów. Dowódcy statków naradzali się w mesie, a ja siedziałem z Mary i Astrem. Starożytni kapitanowie żaglowców byli mądrymi ludźmi i mieli rację nie chcąc zabierać swych rodzin na niebezpieczne wyprawy — teraz pojąłem to z całą jasnością.
Aster większość wolnego czasu spędzał w sali obserwacyjnej. Kiedy spotykaliśmy się, dawał mi zapalczywe rady nie gorsze od innych udzielanych mi rad lub moich własnych decyzji. Proszę mnie źle nie rozumieć: wcale nie chcę przez to powiedzieć, że syn był genialny. Po prostu wszyscy członkowie wyprawy byli zwykłymi ludźmi (o czym teraz zaczęto zapominać, kreując nas niemal na tytanów), do których poziomu nie było trudno dorosnąć.
— Niepotrzebnie anihilujesz dwa statki, ojcze! przekonywał mnie Aster. — Tak pochopnie zmniejszać naszą siłę uderzeniową! To nierozsądne…
— Trzy statki istotnie znaczą więcej niż jeden zgodziłem się — ale nie mamy innego wyjścia!
— Mamy! Trzeba zdobyć okręty wroga i zamienić je w przestrzeń.
— To bardzo dobry pomysł — rzekłem z westchnieniem. — Gdybyśmy jeszcze mogli się do nich zbliżyć… Idź na spacer, synku, muszę porozmawiać z mamą.
— Nie ukrywaj przede mną niczego! — powiedziała po jego odejściu Mary. — Grozi nam zguba, prawda? — Nastąpił kryzys — odparłem. — Po kryzysie następuje albo koniec, albo poprawa. Nie należy więc tracić nadziei, lecz trzeba również być gotowym na wszystko…
— A jeśli coś się stanie… — wyszeptała zmienionym głosem — nie wybaczysz mi nigdy, że zabrałam ze sobą Astra!
— Aster jest takim samym człowiekiem jak my i jeżeli trzeba będzie umierać, nie umrze wcześniej od nas. Wyszedłem. Na wewnętrznej „uliczce” podszedł do mnie Romero. Świetnie widać wyczuwał moje samopoczucie, bo chociaż słowa jego były pełne ironii, ani w głosie, ani w wyrazie twarzy tej ironii nie znalazłem.
— Drogi Eli, czy nie zazdrości pan swoim wojowniczym przodkom udającym się na wyprawy bez rodzin? Widzę, że tak. Proszę więc pamiętać, iż owi przodkowie często musieli walczyć w obronie swych dzieci i żon… I walczyli wówczas z samozaparciem, zaciekle, okrutnie i do końca!
— Niestety, muszę odpowiedzieć na to banałem rzuciłem suchym tonem. — Będziemy walczyć z samozaparciem, zaciekle i do końca, Pawle. Ale nie tylko w obronie swoich żon i dzieci, nie tylko w obronie całej ludzkości, lecz także wszystkich istot rozumnych, potrzebujących naszej pomocy!
W mesie przede wszystkim spojrzałem na ekran. Gwiezdne półkule płonęły jaskrawym, wielobarwnym blaskiem, od którego bolały oczy. Pomarańczowa, odległa od nas o tygodnie drogi światła, wyglądała jak ziarnko grochu. Zamyśliłem się. Trzeba zniszczyć gwiazdoloty, ale nie mogłem się na to zdecydować. Za nieeuklidesową barierą pozostała flota, którą nadal formalnie dowodziłem i której musiałem wydać ostatni rozkaz na wypadek niepowodzenia naszej próby przebicia się na zewnątrz. Powiedziałem o tym Pawłowi.
— O ile dobrze zrozumiałem, zamierza pan sporządzić testament? — zapytał. — Czy nie za wcześnie, admirale?
— Na testament istotnie jest za wcześnie. Ale czas już ocenić wyniki naszej wyprawy… Jeżeli zginiemy, nikt tego za nas nie zrobi.
— Naszkicowałem tekst depeszy — powiedział Romero. — Proszę posłuchać.
Admirał Wielkiej Floty Galaktycznej Eli Gamazin do Ludzkości