Выбрать главу

Wstali przed piątą, miejscowego czasu. Poranna toaleta. śniadanie, pierwszy szkic harmonogramu robót, wszystko to zajęło im niewiele ponad godzinę. Słońce nie wyjrzało jeszcze zza linii horyzontu, kiedy przystąpili do pracy

Kabiny załogowego statku badawczego typu Kopernika nie można żadną miarą określić mianem przestronnej sali. W stoczni, na czas remontu, rakieta jest opróżniana z podręcznych automatów, foteli, pulpitów sterowniczych, pokładowej aparatury łączności. O tym nie mogli nawet myśleć. Ciasnota poważnie komplikowała sytuację, spiętrzała trudności, których pokonanie i bez tego przekraczało niemal fizyczne możliwości załogi. Aby sobie nawzajem nie przeszkadzać, podzielili się na dwie dwójki. Podczas gdy Ann i Potton sprawdzali centymetr po centymetrze ciągłość przewodów, pozostała para z mrówczą cierpliwością podłączała do aparatów pomiarowych końcówki kabli coraz to nowych zespołów neuraksa.

Po obiedzie zamienili się rolami. Z kolei Lena i Batuzow, zawieszeni pod stropem w pajęczynie uplecionej na prędce z włókien azbestowych badali przewody i łącza, zbrojni w automatyczne opornice. Zapalili wszystkie światła. Powolny, ale widoczny postęp prac natchnął ich optymizmem. Pewni, że uruchomienie stosu jest kwestią najbliższych dni, jeśli nie godzin, nie oszczędzali energii.

Czas biegł szybko. Wieczorami, przed zaśnięciem, niekiedy w ciągu dnia, podczas krótkich przerw w pracy ten i ów łapał się na podświadomym trwożnym nasłuchiwaniu. Nieco silniejszy poryw wiatru przynosił chrobot nadjeżdżającego pojazdu gąsienicowego, w ciszy, kiedy słychać było osypujące się po pancerzu ziarenka piasku, dolatywały nagle z pustyni echa czyichś, kroków. Wszystko to okazywało się złudzeniem, tworami rozigranej wyobraźni. Dni mijały. Obcy, kimkolwiek byli, jeżeli znajdowali się na planecie, to albo nie dostrzegli ich obecności, co było raczej niemożliwe, z uwagi na okoliczności towarzyszące „lądowaniu” Kopernika, albo ją po prostu ignorowali Także ta ostatnia hipoteza mogła budzić niepokój, gdyby chcieć wejrzeć w motywy takiego postępowania. Nie rozmawiali o tym, unikali wszelkich dyskusji, które nie dotyczyły bezpośrednio prac remontowych. W każdym razie mieli spokój, którego tak bardzo teraz potrzebowali.

Dziewiątego dnia stos ruszył. Pierwsze o czym pomyśleli, to była kąpiel. Popędzali się i nawoływali, czekając na swoją kolejkę przed zasłoną małej kabiny. Gorąca parówka, masaż i inhalacja ozonowa zrobiły swoje. Rzucili się na paczki z koncentratami nie bacząc na protesty Batuzowa, który wyczarowywał wyszukane specjały w czynnej nareszcie kuchni.

Potton zarządził przegląd lekarski. Wszyscy po kolei wciskali się w pancerz kontaktowy zespołu diagnostycznego neuraksa. Po kilkunastu sekundach delikwent otrzymywał „receptę”, perforowany płat folii. Wprowadzali te programy do pokładowej apteczki, która otwierała posłusznie kulisty pojemnik, podobny do średniowiecznej przyłbicy i wydzielała każdemu porcję leków. Potton nie dostał nic. Wzruszył ramionami z udanym rozczarowaniem.

— Do bani te automaty — burknął. — Każdy przyzwoity lekarz zaleciłby mi tygodniowy urlop i wyjazd na wyspy Oceanii.

— A każdy bardziej przyzwoity lekarz — podchwyciła Ann — wyprawiłby cię w bieg dookoła Księżyca.

Była to najmodniejsza konkurencja sportowa, dostępna na razie dla nielicznej garstki biegaczy. Dorocznym wyścigiem emocjonowały się miliony telewidzów. Trasa, wytyczona wzdłuż siódmego południka omijała wprawdzie skaliste ściany i rozpadliny, jednak bieg wymagał od zawodników nieludzkiej kondycji i hartu. Powiedzieć komuś, że powinien wziąć udział w wyścigu dookoła Księżyca znaczyło mniej więcej to samo, co dwieście lat temu odesłać go do karczowania puszczy w Kanadzie.

Po przełączeniu na bezpośredni odbiór z sieci bloków zasilających wszystkich podzespołów klimatyzacyjnych, temperatura w kabinie wzrosła o kilka stopni. Uruchomili stacyjkę filtrów i przyśpieszyli cyrkulację powietrza. Z komory śluzowej dobiegał monotonny szelest sprężarek, przystosowanych do poboru tlenu z marsjańskiej atmosfery.

— Najgorzej będzie z wodą — powiedziała Ann, przeglądając na okrągłym, przypominającym kolorowy wiatraczek ekranie widma minerałów zawartych w próbkach okolicznej gleby.

Syntetyzatory uzupełniały wprawdzie nieustannie poziom wody w zbiornikach, jednak szczerze mówiąc, ów chemicznie czysty zlepek, znakomity skądinąd jako ładunek komór chłodniczych stosu, w smaku przypominał wywar ze starych opon.

— Wybierzemy się na północ — odrzekł beztrosko Batuzow. — Mamy wiosnę. Tam leży jeszcze śnieg.

— Zajrzałeś do komara? — spytał Potton.

— Siedział między grodziami. Nic mu się nie stało — powiedział Batuzow.

Komar był pojazdem księżycowym, nieznacznie przekonstruowanym dla potrzeb ekspedycji marsjańskiej. Swoją nazwę zawdzięczał ośmiu wielkim kołom umieszczonym na niezwykle długich i smukłych amortyzatorach. Kabina wznosiła się dwanaście metrów nad poziom gruntu. Zapas energii, jaki mieściły baterie komara wystarczał na czterdzieści godzin jazdy. Zresztą, dość było zatrzymać się na jakiś czas w nasłonecznionym miejscu, by naładować ogniwa.

Batuzow rozjaśniał ekrany. Otoczyła ich barwna panorama bezkresnej, pofałdowanej pustyni.

— Jutro ruszamy — powiedział Potton. Nastała chwila ciszy.

— Wiecie co — zaśmiała się nagle Lena — zachowujemy się jak dzieci.

Zdali sobie naraz sprawę, że od momentu uruchomienia stosu, dysponując już niewyczerpanym źródłem energii i kompletem automatów pokładowych, jak gdyby półświadomie odwlekają chwilę, na którą tak czekali.

Batuzow wyprostował się powoli i podszedł do centralki komunikacyjnej. Jedna kamera była nieczynna. Pozostałe pracowały normalnie. Zajaśniał monitor. Na ekranie ukazały się góry. Wśród lodowych nawisów i kęp zieleniejącego już mchu, huczał potok. Usłyszeli muzykę. Była to suita karpacka Molaia.

— Tam jest bardzo ładnie… — powiedziała Lena niskim, stłumionym głosem. Zrozumieli, że mówi o Ziemi.

— Nadajnik — rzucił ostro Potton. Drgnęli. Batuzow wcisnął klawisz i podał Piotrowi mikrofon.

— Sygnał.

— Sygnał — powtórzył Batuzow. Automat nadajnika potwierdzał emisję sygnału wywoławczego. Upłynęło kilka minut, długich jak wieczność.

— Nic?

— Nic. Nie rozumiem… — Batuzow co kilkanaście sekund zmieniał pozycję wzmacniacza.

Już od kilkunastu minut płynął w kierunku Ziemi pełny kod sygnałowy Kopernika. Wiedzieli, że wszystkie najpotężniejsze anteny stacji i przekaźników satelitarnych, księżycowych, a także naziemnych są nieustannie wycelowane w środek tarczy Marsa. Czekali jeszcze dziesięć, jeszcze dwadzieścia minut. Na próżno. Najsłabsze

chociażby echo radiowe nie zapowiadało hasła, potwierdzającego odbiór sygnału.

— Przejdź na namiar — powiedział Potton. Zaczął nerwowo krążyć po kabinie.

Batuzow przełączył antenę na automatyczny nadajnik namiarowy, zainstalowany przy dyszach rakiety. Wstał również, jak urzeczony wpatrując się w okienka wskaźników swojej centralki. Nagle Potton rzucił się w stronę głównego pulpitu neuraksa. Nie siadając, nisko pochylony, przerzucał manipulatory, co chwila sprawdzając coś w ekranach kontrolnych. Ann stanęła tuż za nim, śledząc niespokojnym wzrokiem wszystkie te gorączkowe zabiegi.

— Co robisz? — spytała wreszcie.

Nie odpowiedział. Powtarzał całą operację od nowa. Skończył, stał chwilę nieruchomo, wreszcie przetarł ręką czoło i odetchnął głęboko, jakby z ulgą.

— Powiedzże coś… — zniecierpliwiła się Lena. Wzruszył ramionami.

— Jasne — mruknął, odwracając się do nich tyłem… Nagle Batuzow zrozumiał: