— Ten emitor?!
— Umm… — Potton odszedł powoli od pulpitu i zwalił się ciężko na fotel. — Przeklęty pech. Dokładnie na torze.
— Co teraz? — spytała po chwili Ann, daremnie usiłując ukryć rozczarowanie.
— Południowy zachód — powiedział jakby do siebie Batuzow. Sprawdził kierunek. — Trzeba by przenieść nadajnik — spojrzał ponownie w ekran — dobre dwadzieścia kilometrów…
— A razem z nadajnikiem stos. I neuraksa. Czyli całą rakietę. Bagatela. Osiemset jedenaście ton. — Zamiast zrzędzić — Ann wpatrywała się uporczywie
w twarz Pottona — bądź uprzejmy odpowiedzieć. Co mamy robić?
Potton poprawił się niecierpliwie w fotelu. — Przykro mi, ale czekają nas jeszcze — zawahał się — dwa dni pracy. Mamy tworzywo, energię, dokumentację i automaty. Musimy wystrzelić jeszcze jedną orbitalną stację przekaźnikową.
Lena wystąpiła z projektem, by nie przerywać pracy na noc, ale Potton, obrzuciwszy badawczym spojrzeniem poszarzałe twarze całej trójki, stanowczo zaprotestował.
Leżeli nisko w fotelach, starając się uspokoić rozedrgane nerwy i uciszyć przyśpieszone tętna. Nikomu nie chciało się spać.
— Oni są do nas podobni… — odezwała się niespodziewanie Ann.
— Umm… — mruknął Potton. Uniósł głowę. — Usłyszycie teraz Ann Thorson w peanie na cześć przybyszów — zakpił.
— Daj spokój — wtrącił się Batuzow.
— Są do nas podobni — ciągnęła niezrażona Ann.
— Mają nogi — przerwał znowu Potton — i są mniej więcej naszego wzrostu. Poza tym przypominają trójkątne kangury. Oczy, siedemdziesiąt dwie pary, noszą na ruchliwych, owłosionych łodyżkach…
— Przestań — zaoponował spokojnie Batuzow. — Przez ten tydzień omal nie oduczyliśmy się mówić. Ni” zaszkodzi trochę pogadać…
Potton mruknął niechętnie i zamilkł.
— Są podobni — po raz trzeci zaczęła Ann. — Pomijam teraz różnice, jeśli można tak powiedzieć, konstrukcyjne. Ale tworzywo, z którego zbudowali urządzenia… Ich działanie, zgodne z zasadami fizyki…
— Ogólne zasady fizyki — przerwała tym razem Lena, pilnie wsłuchująca się w jej słowa — są obiektywne.
— Ale by do nich dojść i opanować je, trzeba przebyć określoną drogę. Zależnie od mentalności, struktury psychicznej podmiotowych istot, efekty mogą być różne. Oni są do nas podobni nie dlatego, że chodzą po schodach i pamiętają o swoim bezpieczeństwie… chociaż i to jest ważne. Ale szereg ogólnych cech ich mechanizmów, funkcjonalność, nawet kształt architektoniczny świadczy o pokrewieństwie obu naszych cywilizacji. Wykorzystanie energii promiennej, wreszcie samo to, że tutaj przylecieli…
— Właśnie — podchwyciła Lena — skąd oni mogą być? Jak myślicie?
— Z całą pewnością spoza naszego układu. Poza tym… — rozłożył ręce.
— Dowiemy.się — rzucił ze swego miejsca Potton. — Trzeba po prostu zbadać kierunek tej wiązki… czy jak to nazwać, emitowanej z ich wyrzutni.
— Sądzisz, że niesie jakąś energię aż do ich układu? — powiedział, przeciągając sylaby, Batuzow. Zamyślił się.
— Nic nie sądzę. Powiedziałem tylko, że trzeba zbadać kierunek. Nie możemy wykluczyć, że utrzymują w ten sposób łączność z jakąś bazą, czy też… planetą.
— Ciekawe, co ich tutaj sprowadza — mówiła cicho, patrząc nieruchomo przed siebie, Ann. — Czy są rasą badaczy, czy też dojadła im ich samotność… tak samo jak nam.
— Może warunki biologiczne tak się u nich pogorszyły, że muszą szukać nowego świata?
— A może — Potton powiedział to wreszcie — przysłali tylko automaty? Siedzieliśmy cicho — ciągnął — szczęśliwi, że się nami nie interesują. Może konstruktorzy tych wszystkich obiektów są po prostu zaprogramowani, że tak powiem, bezkontaktowo? Mechaniczny zwiad, poprzedzający inwazję… jak wam się to podoba?
— Inwazję? — obruszyła się Ann. — Nonsens!
— Naprawdę? — Potton skrzywił się w uśmiechu. — No to po co przylecieli właśnie tu, na najbliższego sąsiada Ziemi? A raczej — dlaczego przylecieli właśnie tutaj? Bo zwabiły, ich fale radiowe, radary, sondy, miliardy sygnałów, plądrujących po wszechświecie wizytówek naszej cywilizacji. Przylecieli i zbudowali bazę. Zainstalowali urządzenia, przy pomocy których mogliby na upartego rozwalić całą planetę. A wy się cieszycie, że są do nas podobni. Ich automaty mogą być do nas podobne. To nie to samo…
— Błąd — rzuciła stanowczo Ann. — Każdy gatunek buduje automaty przystosowane do biologicznej specyfiki istot, które je obsługują. A więc są, a w każdym razie — mogą być do nas podobni. A skoro tak, to nie będą rozwalać planet…
Chwilę panowało milczenie. Po jakimś czasie Batuzow odchrząknął i zwracając się do Ann powiedział:
— Jedno mnie tylko niepokoi — mówił ze ściągniętymi brwiami, głęboko zamyślony — z tego co opowiadaliście o rozmachu i zasięgu tych wszystkich konstrukcji wynika, że oni przylecieli tutaj już dawno. Dość dawno, aby dać nam powód… no w każdym razie do zastanowienia…
— Zastanowienia?… — w głosie Leny zabrzmiała przekora. Spojrzała podejrzliwie na Batuzowa, jakby chcąc sprawdzić, czy nie żartuje.
— Nareszcie rozsądne słowa — powiedział cierpko Potton.
— Nieufności — powtórzył Andrzej. — Spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało, że w ciągu lat, które upłynęły od ukończenia budowy tych wszystkich emitorów i wieżyczek, nie usiłowali nawiązać kontaktu z mieszkańcami Ziemi? Jak myślicie, jakie musiałyby być nasze zamiary, w jakich okolicznościach m y zachowalibyśmy się podobnie?
Kabinę zaległa cisza. Po kilku minutach Potton przewrócił się gwałtownie na bok, przyjmując pozycję do snu.
— Myślę — powiedział półgłosem — że jutro spróbujemy jednak uruchomić te przetwornice przeciwpola…
Wystrzelili sondę o pierwszej w południe. Do czwartej pracowali, przestrajając nadajnik i porównując namiary. O czwartej trzydzieści Batuzow zajął miejsce za pulpitem centrali komunikacyjnej. W lewym rogu ekranu pulsowało rytmicznie fioletowe światełko — satelita potwierdzał odbiór sygnałów. Po kilkunastu sekundach w ekranie namiarowym pojawiła się żółta, błyszcząca linia. Przechodziła przez punkt przecięcia współrzędnych.
— Sygnał.
— Sygnał — powtórzył Batuzow, podając Pottonowi mikrofon. Kątem oka pochwycił nagle w bocznym ekranie jasny, zielony refleks. Uniósł głowę. Równym, silnym światłem jarzyła się nad pulpitem lampa kontrolna. W tym samym ułamku sekundy zapłonęło purpurą sąsiednie światło kontaktowe.
— Piotrze… — „Piotrze, mów” — chciał powiedzieć Batuzow, ale głos uwiązł mu w krtani.
Potton odchrząknął i nie patrząc na nikogo z obecnych mocno objął palcami mikrofon.
— Tu Kopernik. Tu Kopernik. Wołam wszystkie stacje. — Odczekał chwilę i powtórzył: — Wołam wszystkie stacje. Wołam wszystkie stacje. Odbiór.
Minęło kilkanaście sekund. Wydawało się im, że jakieś upiorne, zimne palce wnikają do ich serc i krtani.
Nagle tuż nad ich głowami zabrzmiał niedowierzający, podniecony głos mężczyzny:
— Kto mówi? Kto mówi? Powtórzyć. Odbiór.
Potton zaczerpnął głęboko powietrza i powiedział:
— Z pokładu statku marsjańskiego Kopernik mówi Piotr Potton. Proszę o połączenie z Centralną Rozdzielnią. Odbiór.
— Jest Centralna!!! Jest Centralna!!! — krzyk, właściwie wrzask, wibrował nieznośnie w puszce głośników, gwałcąc wszystkie rygorystyczne paragrafy kodeksu komunikacyjnego. — Jest Centralna!!! Ludzie, żyjecie?! Uwaga, Ziemia, Uwaga, Ziemia! Ratunek! Uwaga Kopernik! Przechodzę na sieć ratunkową. Odbierają cię wszystkie stacje na obu półkulach. Wołam Kopernik. Odbiór!