— Lekcja poglądowa…
— Lekcja? Czy może… konfrontacja? — spytał, nie odwracając się Sakadze.
— Chyba lekcja… i konfrontacja — odrzekł po chwili Kulski. — Lekcja, bo zademonstrowano nam żywą, konkretną sytuację, w jakiej rosły i działały dawne pokolenia ziemian, toczące wojny i waśnie, każdego dnia, w każdej chwili oczekujące bratobójczej napaści lub same przygotowujące się do zadania śmiertelnego ciosu swoim sąsiadom. Wskrzeszamy nawet pojęcia, którymi operowali. A konfrontacja…? Cóż, czy w obliczu nagłego skrócenia dystansu, jaki dzieli nas od tamtych pokoleń, dystansu, który ocenialiśmy jako nieprzebytą przepaść, czy wobec tych wszystkich przygotowań, zbrojeń, całej tej konspiracji, nasza ludzka duma z własnych dokonań nie wydaje ci się, profesorze, dumą pierwszoklasisty, który dostał piątkę z rysunków? — Kulski wstał nagle i odwracając twarz od okna, z podejrzaną gorliwością zaczął się krzątać wokół swej czarnej walizeczki. Mieściła ona jego podręczny „warsztat”. Kiedy zapisywał wywiady na dyktafonie krystalicznym, jego selektory, sprzężone z rozdzielnią kopioteki centralnego archiwum, wyszukiwały analogie, zależności, zestawiały bibliografię pojęć i terminów użytych w dyskusji. W ciągu trzydziestu sekund od zakończenia rejestracji cały materiał, którego zebranie pochłonęłoby kiedyś kilka miesięcy, był gotów do ostatecznego opracowania. To należało do człowieka. Wnioski.
Sakadze nie odpowiedział. Stał pod oknem, odwrócony tyłem do pokoju, pochłonięty pozornie bez reszty grudniowym krajobrazem „słonecznego” Taszkientu. Gałązki wielkich akacji, dotykające niemal szyb, zwisały pod ciężarem ogromnych, czarnych strąków.
— Miałem wtedy czternaście lat… — odezwał się nagle uczony — ojciec zabrał mnie na spotkanie z załogą kołchozu. Uprawiano tam bawełnę. — Sakadze zamilkł i zamyślił się. Po chwili drgnął, jak obudzony, przesunął ręką po włosach i zaczął mówić nieco jaśniejszym głosem:
— Pamiętam twarz przewodniczącego. Miał wielką, siwą brodę. Nosił kwiecistą „tiubetiejkę”. Po spotkaniu rozpalono w sadzie ognisko. Przewodniczący osobiście przyrządził pilaw.. — Odwrócił się nagle i spytał zupełnie innym tonem:
— Jadłeś kiedy prawdziwy, uzbecki pilaw? Kulski pokręcił głową. „Dlaczego on mi to mówi?” — przemknęło mu przez myśl — „chce uciec od tego, co najważniejsze, dodać mi otuchy, czy też…” Ponownie pochylił się nad walizeczką. Sprawdził położenie wskaźników i wyłączył aparaturę.
Sakadze uśmiechnął się, odszedł od okna i zaczął krążyć po pokoju.
— Nic straconego — ciągnął — po starcie zaproszę cię do rodziców. Ojciec ma sto cztery lata, ale jego pilaw nadal cieszy się dobrze zasłużoną sławą. Otóż — założył ręce na plecach i chodził, kołysząc się do tyłu i do przodu — kiedy pilaw był gotów, przewodniczący wzniósł toast. Pamiętam każde słowo. Wstał i wskazując rosnące wokół stare grusze, powiedział tak: „Piję za te drzewa, z których kiedyś zrobią nasze trumny. Oby te drzewa żyły dwieście lat!” — Sakadze opuścił ręce i zatrzymał się przed Kulskim. — Rozumiesz, Pawle? — spytał. — Nas, ludzi Wschodu, zawsze pomawiano o fatalizm. W gruncie rzeczy jesteśmy optymistami. Ale są rzeczy, których wolimy nie nazywać po imieniu.
Młody historyk nie wiedział, czy profesor odpowiedział w ten sposób na jego wątpliwości, czy też był to raczej zręczny unik doświadczonego, pogodnego sceptyka. W istocie chciał mu przecież dać do zrozumienia, że będąc tym, kim jest, uznałby za osobistą klęskę, gdyby pierwszy kontakt człowieka z obcą cywilizacją miał się zakończyć konfliktem, zagrażającym totalną katastrofą. Na wszelki wypadek powiedział:
— To co mówiłem, profesorze, nie należało do wywiadu — uśmiechnął się bezradnie — to była raczej moja prywatna konsultacja…
— Drogi historyku — Sakadze położył dłoń na jego ramieniu — rad jestem, że będziesz z nami pracował.
Stał chwilę patrząc Kulskiemu w oczy, wreszcie uniósł brwi w porozumiewawczym geście i uśmiechnął się.
— Co robisz po południu? — spytał.
Kulski spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Opracuję chyba naszą rozmowę — powiedział po chwili bez przekonania.
— Odłóż to do jutra. Chcę ci zaproponować małą wycieczkę.
— Wycieczkę?
— Do Samarkandy. Wolałbym tam skończyć naszą pogawędkę…
Ponieważ Kulski nie znał okolic Taszkientu, postanowili jechać szosą. Mijali długie szeregi ciężkich poduszkowców, zwożących ze składów ostatnie w tym roku bele bawełny. Nad czterema szarymi taśmami szosy, nad ściętymi stożkami gliniastych wzgórz, nad parowami i płaszczyznami pół, unosił się lekki śnieg bawełnianych strzępków. Odległość trzystu kilometrów, dzielącą Taszkient od Samarkandy, przebyli w półtorej godziny.
Przez pozbawione liści konary drzew przeświecały ściany will i bloków osiedla. Ponad nie wznosił się ostry garb niewysokiego wzgórza o stromo opadających zboczach. Wspięli się kamiennymi schodami pod sam szczyt, do podnóża pękatej, ośmiobocznej wieży. Napis na stylowych drzwiach budowli głosił, że mieści ona muzeum pamiątek po Uług Begu, wielkim matematyku i astronomie Starego Wschodu. Nieco wyżej, na czubku wzgórza widniały częściowo zrekonstruowane ruiny wzniesionego przez uczonego obserwatorium. Sakadze wskazał Kulskiemu mały, prostokątny otwór w grubych, ciosanych murach Weszli do mrocznej, podłużnej sali. Wzdłuż jej osi biegło wąskie półkoliste wcięcie, rzeźbione w stopnie.
— Sekstans — stwierdził raczej, niż zapytał Kulski Sakadze skinął głową.
— Żył na przełomie czternastego i piętnastego wieku — powiedział zniżając mimo woli głos. Zszedł kilka stopni w głąb łuku. — Nasz rodzaj stawiał tutaj jeden z pierwszych kroków na drodze do gwiazd.
— Gdyby wiedział… — wyrwało się Kulskiemu. Sakadze spojrzał mu żywo w oczy. Jego głos dudnił głucho w kamiennej celi:
— Wiedział. Wiedział, że pewnego dnia ktoś przyprowadzi tutaj młodego historyka przerażonego czymś, cp dla niego było, niestety, chlebem powszednim…
Na twarzy Kulskiego odbiło się niedowierzanie. Kult? Może drgnienie zakrzepłej w podświadomości, atawistycznej skłonności do mistycyzmu? „My, ludzie Wschodu…”, zwykł mawiać, chociaż jego pradziad przywędrował tutaj z Gruzji. Ostatecznie także obszar penetracji Islamu. Turcy, Safewidzi…
Sakadze przyglądał mu się rozbawiony. Wrócił powoli na górę, wziął go pod ramię i pociągnął łagodnie do wyjścia. Znowu stali na szczycie wzgórza, mrużąc oczy porażone blaskiem słonecznego południa.
— Nie przejmuj się, historyku — powiedział lekkim tonem uczony. Spoważniał. — Czy wiesz, w jaki sposób odnaleziono to obserwatorium?
Kulski nie wiedział. Zaczął żałować, że jego walizeczka została w Taszkiencie.
— Wszystko, co zostało po Uług Begu, leżało przez kilka wieków w ziemi. Żaden z mieszkańców Samarkandy i okolicznych osad nie wymówiłby jego imienia. Zacietrzewienia wczesnego Islamu nie da się porównać z fanatyzmem wyznawców jakiejkolwiek innej religii. Uczony obraził Allacha, poważył się sięgnąć myślą i doświadczeniem w rejony zastrzeżone dla bóstwa. Przekleństwu i hańba, jakie ściągnął na siebie i swój ród, dotknęłyby także jego ziomków, gdyby przyglądali się obojętnie bluźnierczym praktykom astronoma. To ty jesteś historykiem, nie ja. Twoją rzeczą jest dociekać, co myśleli średniowieczni uczeni, kiedy ciemny motłoch palił na stosach ich najbliższych, rozwalał pracownie, niszczył narzędzia i rękopisy, dorobek całego życia. Czy nienawidzili wtedy swoich oprawców, tych, którym to życie poświęcili? Czy