tylko litowali się nad nimi? Przeklinali swój los? Czy też uważali go za najwyższe wyróżnienie?
Palce profesora zaciskały się mocno na ramieniu Kulskiego. Nie wiedział o tym, chłonąc całą swoją istotą słowa sławnego astrofizyka. W pewnym momencie przemknęło mu przez myśl, że Sakadze nie mówi przecież nic takiego, o czym nie wiedziałoby każde starsze dziecko, że trudno to nawet nazwać porządkowaniem pojęć, od dawna uszeregowanych w logiczny obraz, jeden z milionów, jakie składają się na wiedzę historyczną współczesnego człowieka. Poczuł nawet coś na kształt zdziwienia faktem, że słowa profesora budzą w nim tak głębokie echa i refleksje, jakby ten dobrze znany obraz odsłonił naraz przed nim swoje nowe, niedostrzeżone dotychczas treści. Natychmiast odrzucił tę myśl z wewnętrznym oburzeniem. Co innego wiedzieć, a co.innego usłyszeć to właśnie tutaj, teraz, w obliczu konkretnej sytuacji, w jakiej znalazł się człowiek z całym bagażem swoich tradycji i nadziei, i to usłyszeć z ust wielkiego uczonego, człowieka, którego córka…
— Dopiero w dwudziestym wieku — ciągnął Sakadze — wszczęto poszukiwania archeologiczne. Historycy wiedzieli, że obserwatorium leżało w obrębie starej Samarkandy. Domyślali się także, że niektórzy tutejsi mieszkańcy znają to miejsce. Pokolenia przekazywały sobie podanie o gniewie bożym, który dotknął odszczepieńca. Nikt jednak nie chciał wskazać wzgórza, gdzie Uług Beg podglądał Allacha. Dopiero po kilku latach w miejscowym archiwum natrafiono przypadkiem na testament, w którym pewna staruszka zapisała jednemu z wnuków pole, leżące „między zabudowaniami rodziny a obserwatorium Uług Bega”. Tak znaleziono to wzgórze i od
kopano jeden z najwspanialszych pomników ludzkiej myśli…
Kulski trzymał w ręku notes, ale nie pisał. Stał wyprostowany, wodząc wzrokiem po dachach okolicznych domów. W głębi, po kres horyzontu, zasnuty czerwonawą mgiełką, ciągnęła się pofałdowana równina.
— Kiedy mówię, że wiedział — podjął Sakadze — mam na myśli wiarę takich ludzi jak on, Bruno, Galileusz, w przyszłość mieszkańców naszej planety. Wiedzieli więcej niż ich współcześni. Cierpieli. Analizując własne życie musieli zdawać sobie sprawę z ogromu nieszczęść, które spadną jeszcze na ludzkość, zanim nastanie epoka mądrości i solidarności. Nasza epoka.
Puścił ramię Kulskiego i postąpił w stronę drewnianej bariery, obrzeżającej krawędź gliniastego urwiska.
— Widzisz — mówił dalej — wydawało nam się, że mamy to już za sobą. Wszystkie katastrofy, nieszczęścia, które spadały na ludzkość z winy jej niedojrzałości i ślepoty oddaliśmy bez skrupułów wam, historykom. Tymczasem… jesteśmy dopiero w połowie drogi. Zjednoczyliśmy Ziemię. Wiesz najlepiej, jakie przeszkody trzeba było zwalczyć, zanim różnice mentalności, tradycji, obyczajów przestały dzielić, a stały się płaszczyzną braterskiej wymiany. Jaskinie łączyły rody. Te z kolei stworzyły szczepy. Powstawały osady, gminy, księstewka, wreszcie państwa i kraje. Bardzo długo trwało, zanim udało się zintegrować ludzkość; mieszkającą na jednej planecie. Przyszła kolej na galaktykę. Los Uług Begów grozi teraz rasom, zamieszkującym planety. To jest logiczne. I on o tym wiedział. Musiał wiedzieć. Tak samo jak my wiemy, że potem przyjdzie kolej na kontakty międzygalaktyczne. Naszą ojczyzną jest Ziemia. Niegdyś był jej skrawek. Kiedyś będzie Wszechświat.
— To jest właśnie historia… — szepnął Kulski. Sakadze zrobił pauzę, po czym, nie zwracając uwagi na to mimowolne wyznanie wiary, ciągnął dalej:
— Ofiara ma sens tylko wtedy, kiedy jest naprawdę jedyną drogą do osiągnięcia celu. Toteż nie chcemy ofiar. Ale jeżeli człowiek jest głęboko przekonany, że cel, do którego zmierza, przyniesie dobro ogółowi, że otworzy przed ludzkością nowe, szersze perspektywy albo że pozwoli ocalić jego ojczyznę, obojętnie jak na danym etapie rozumie to pojęcie, wtedy taki człowiek musi się liczyć z każdą ewentualnością.
Widząc, że Kulski otwiera usta, żeby mu przerwać, wzniósł szybko rękę, na znak, że już kończy.
— Powiedziałem, że ofiara jest ostatecznością. Tak istotnie myślę. Mało tego. Są granice… samozaparcia, których nie powinno się przekraczać, bo to upokarza całą społeczność. To wszystko prawda. Ale pomyśl, gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby tak właśnie rozumowali tacy Galileusze i Uług Begowie?
— Oni nie budowali baterii laserowych. Nie zabijali…
— Pojęcie ofiary też zmienia się z biegiem stuleci. Równolegle z pojęciem zwycięstwa. A jeśli chodzi o te wszystkie przygotowania, które tak cię niepokoją, to jest profilaktyka. Jeśli chcesz wiedzieć — Sakadze uśmiechnął się nagle, przyciągnął Kulskiego ku sobie i wyszeptał:
— Nie będzie żadnej wojny. Zobaczysz. Po dobrej chwili historyk zrewanżował się nikłym uśmiechem.
— Intuicja, profesorze?
— Uhm…
W tym momencie, tak jak kilka minut temu, wstrząsnęło Kulskim nagłe uświadomienie sobie faktu, że jedną z pierwszych istot ludzkich narażonych na skutki ewentualnego konfliktu musiałaby się stać córka uczonego, zamknięta w obezwładnionej rakiecie, spoczywającej tam w przestrzeni, na obcej planecie, podobnej stąd do złocistej główki od szpilki. Spojrzał za siebie, na ruiny obserwatorium Uług Bega, przeniósł wzrok na uśmiechniętą, skrzywioną w filuternym grymasie twarz profesora i serce zalała mu fala tkliwego ciepła.
Dyspozytor poganiał manewrowego ostatniego, zapóźnionego buldożera o pociemniałych, okopconych blachach osłony, który zjechał z pasa i utknął w błotnistych wykopach. Od budynku dworca rakietowego, a raczej jego najwyższej kondygnacji, bo ta tylko wznosiła się nad poziom lotniska, nadchodziła grupa ludzi.
Dzień był bezwietrzny. Okoliczni rolnicy zamówili na wieczór deszcz i w nasycającym się wilgocią powietrzu helokoksowy pancerz Uzbekistanu lśnił jak obelisk wykuty w bryle białego lodu, na tle zaśnieżonego łańcucha skalistych szczytów.
Ludzie milczeli. Wszystko, co było do powiedzenia, zostało powiedziane w czasie wielogodzinnych dyskusji i konsultacji. Buldożer trafił wreszcie na nitrobetonowe pasmo, targnął je gąsienicami i zaryczał silnikiem oddalając się spiesznie od pola startowego. Dyspozytor odetchnął. Poszła w górę świetlista struga, potem jeszcze jedna. Z zawieszonego na wysokości dziewiętnastu metrów pomostu mała sylwetka kosmonauty ostatni raz pozdrowiła odprowadzających. Trzej pozostali zajęli już miejsca w kabinie. Powietrzem targnął jękliwy sygnał. Na małym pomoście, podobnym do przyniesionego przez wiatr liścia, nie było już nikogo. Rusztowanie drgnęło. Stalowa wieża podzieliła się na dwa strzeliste minarety, pełznące bezszelestnie ku krawędziom płyty. Przez chwilę wydawało się, że boleją nad rozłąką z brzuchatym cygarem, wyciągając ku niemu ażurowe, przepołowione obręcze.
Ludzie wracali w stronę dworca. Dyspozytor zasiadł w twardym, prostym fotelu. Manewrował chwilę manipulatorami, strojąc automaty i sprawdzając ich zgodność z sygnałami zegara neutronowego. W końcu miękkim, jakby mimowolnym ruchem wcisnął czerwony klawisz, uruchamiając ciąg pogotowia startowego.
Jak zjawy z koszmarnego snu wychynęły spod ziemi, na obrębie pola, pancerne grodzie i osłony. Rzędy pulpitów i ekranów w wieży dyspozycyjnej rozjarzyły się setkami lampek sygnalizacyjnych i kontrolnych. Światełka pulsowały, migotały, przybywało ich stopniowo w miarę narastania dolatujących z lotniska odgłosów. Coraz głośniej brzmiał sygnał automatu, podającego sekundy, pozostałe do startu.
Przez wąskie szczeliny w ścianach dyspozytorni śledziło płytę kilkanaście par oczu. Potężnym korpusem Uzbekistanu przebiegł dreszcz, potem drugi. Stopniowo podłączano wszystkie elektrody zapłonu. Wpatrzeni aż do bólu w dysze rakiety przestali reagować na głos, odmierzający sekundy. Nagle uderzyła ich cisza. W tej samej chwili spod rufy statku rozpierzchły się żółtofioletowe strugi ognia. Trysnęły pierwsze promieniste smugi gazów i dymu. Przez wąskie strzelnice uderzyła w oczy