fala żaru. Zaraz potem przyszedł lodowy, mrożący dech w piersiach podmuch. U wylotu dysz dopalaczy stanęły małe, owalne słońca. Gdyby nie stosowana od kilku lat technologia zimnego startu, budowa pola, zdolnego stawić czoła żarowi atomowego ognia, musiałaby trwać kilka tygodni dłużej.
Śnieżnobiałe cygaro oderwało się od ziemi. Huk wzmógł się, pancerne ściany wieży zajęczały w pewnym momencie jak najczulsze membrany. Wraz z rosnącym przyspieszeniem Uzbekistan uruchamiał jeden po drugim wszystkie szesnaście silników głównego ciągu. Ludzie w kabinie byli teraz półprzytomni, zaciskali instynktownie ustniki, walcząc zaciekle z uciekającym w głąb ciałem, wprasowanym potworną siłą w czółnowate kadłuby foteli.
Przeraźliwy syk umilkł raptem, pozostawiając w powietrzu już tylko oddalające się basowe dudnienie. Fiolet ognistego słupa, tryskającego z rufy zbladł, wypłowiał, by po chwili rozpłynąć się nikłą, pomarańczową wstążką, znaczącą jeszcze w ciągu kilkunastu sekund tor lotu statku.
Obiektywy kamer łowiły do końca niknący w firmamencie punkcik. Po dobrej chwili milczący dotychczas reporter telewizyjny, „który przeprowadzał transmisję, drgnął jak obudzony i powiedział: „Tak oto wystartowała wyprawa ratunkowa na pokładzie drugiego w historii ludzkości załogowego statku marsjańskiego Uzbekistan”.
Kulski omiótł spojrzeniem poszarzałe nagle pole startowe, pośrodku którego czerniała nieregularna plama, jakby ktoś roztrzaskał o nitrobetonową gładziznę szklaną kadź pełną tuszu, odetchnął z ulgą i poszukał wzrokiem profesora Sakadze. Ten trwał jeszcze, z uniesioną głową, zaciskając palce na krawędzi szczeliny obserwacyjnej. Stojący tuż obok Lew Krotin przypatrywał mu się chwilę z nieodgadnionym uśmiechem, wreszcie nie wytrzymał i klepnął go lekko po ramieniu.
— Zbudź się, astrofizyku… trzeba coś zjeść, zanim. wrócą — zażartował.
Sakadze cofnął się powoli, spojrzał na Krotina jakby zdziwiony, pochwycił wzrok Kulskiego i oprzytomniał.
— Moja córka przepada za lodami — powiedział nieoczekiwanie. — Dałem Rankorowi kilka porcji w termosie… Ciekaw jestem, czy dowiozą.
— Na ich miejscu zjadłbym je sam — odparł” natychmiast, z najgłębszym przekonaniem, Krotin — będą lecieć sześć dni. „Twój, o Syzyfie, trzeba wskrzesić gest, by taki udźwignąć ciężar…” — zacytował, mrugając porozumiewawczo do Kulskiego.
Obraz stawał się nieostry. Kontury przedniej osłony komara pływały w matowej — mgiełce.
Lena wstała i sprawdziła automat strojenia. Funkcjonował normalnie. Pomyślała chwilę i wróciła do mikrofonu.
— Coraz gorzej nas widać — mówiła, pochylając się nad niskim pulpitem — przechodzę na radar.
Zamknęła mikser bloku dziennego. Po kilku sekundach ekran pojaśniał ponownie, łączność między rakietą a pojazdem przebiegała teraz w pasmach podczerwieni.
— Dojeżdżamy do emitora — głos Batuzowa był zniekształcony, chwilami ginął w narastającym huczeniu i trzaskach — nie przejmuj się, tutaj zanikają fale…
Podciągnęła do oporu regulator kontrastu, nie bacząc na protest automatu strojenia, który zamrugał gwałtownie niebieską lampką, i ułożyła się wygodnie w fotelu. Przejście na podczerwień niewiele dało. Prawdę mówiąc nic. Ekrany telewizyjne i tarcza radaru wyglądały jak wycelowane w burzliwe niebo. Spojrzała odruchowo w stronę pulpitu neuraksa. Lampka kontrolna sprzężenia płonęła równym, zielonym światłem. „Przynajmniej tyle…” — pomyślała. Zielony ognik był ostatnim widmowym znakiem więzi, łączącej grupę badaczy z macierzystym statkiem.
Potton sprawdził szczelność skafandrów i dał znak Batuzowowi. Ten pochylił się nad tablicą rozdzielczą i przełożył czerwoną dźwignię. Przezroczysta czapa, okrywająca kabinę, pękła przez pół, rozsunęła się bezgłośnie i spłynęła w osłonę podwozia. Silniki zamruczały gasnącym opadającym altem, wreszcie umilkły. Komar potoczył się jeszcze kilkadziesiąt metrów, okrążając łagodnym łukiem podstawę emitora, aż utknął w nieckowatej bruździe między wydmami. Kabina drgnęła i miękko zsunęła się na piasek. Z daleka pojazd przypominał teraz średniowieczny zamek, zwieńczony ośmioma basztami. Smukłe amortyzatory, pełniące równocześnie funkcje dźwigarów, wzdłuż których ślizgała się pionowo kabina, sterczały w górę na wysokość dwunastu metrów.
Przeprowadzenie pierwszej serii pomiarów wokół głowicy wyrzutni nie zabrało im więcej niż dwie godziny. Następnie skierowali się w stronę szybu wiodącego do podziemi. Nie ruszali już komara, nie opłacało się.
Tym razem jako pierwszy zeskoczył do wykopu Potton. Zbliżył się do wieżyczki i podniósł rękę.
Wychylony z otwartej kuli pręt „porządkował” otoczenie. Operacja trwała teraz krócej, od wielu dni nie było wiatru i zagłębienie pozostało czyste, tak jak je zostawili. Półton dokonał odkrycia. Obecność paraliżującego ciężaru, który przytłoczył ich wtedy, za pierwszym razem i obezwładnił, ujawniała się jedynie przy próbie zmiany pozycji ciała, najmniejszego choćby poruszenia. Kiedy stał spokojnie, nie czuł nic, w każdym razie nic takiego, co sugerowałoby, że ulega przemocy. Zacisnął zęby i spróbował posunąć prawą stopę do przodu. Każde włókno nerwowe, każdy najmniejszy mięsień w całym ciele przebiegł brutalny dreszcz. Na plecy i barki spadły worki z piaskiem. Upadł na kolana i znieruchomiał. Ściany wykopu drżały od przenikliwego szumu, pył wirował obłędnymi, krzyżującymi się spiralami, ale ciężar ustąpił, pozostawiając cichnący powoli łomot w skroniach. „A więc rzeczywiście” — pomyślał. Wszystko przemawiało za tym, że ich domysły były słuszne. Musiały tu działać automaty stwarzające „pole bezpieczeństwa”, broniące dostępu do urządzeń w czasie ich pracy. Zapamiętane zmaganie ze zwielokrotnionymi siłami grawitacyjnymi zawdzięczali zatem wyłącznie własnemu ówczesnemu zachowaniu. Przerażeni nawałnicą i jazgotem szamotali się wtedy rozpaczliwie, usiłując opuścić niegościnny wykop. Po kilkunastu sekundach zapanował spokój. Wieżyczka spłynęła pod ziemię, odsłaniając okrągły otwór studni. Potton wstał i wyprostował się.
— Dobrze, że nikt cię nie widział — powiedziała Ann, stając obok niego — ziemski uczony padający plackiem przed automatem, to mogłoby być dla nich ciekawe studium obyczajowe… gotowi się przestraszyć, że wyrobimy w ich maszynach manię wolności…
— Nie byłbym taki pewny… — mruknął Potton.
— Czego? Tego, że leżałeś plackiem? Czy tego, że to wyglądało dosyć… niecodziennie?
— Nie. Tego, że nikt nas nie obserwuje — uciął. Zamilkli. Batuzow, nisko pochylony, lustrował nieufnie ściany szybu.
— Wchodzimy?
— Idź pierwszy — Potton przesunął na pasie do przodu kontakty spustowe przetwornicy przeciwpola. Podniósł zasobnik i zawahał się.
— Masz teraz za swoje — Ann wzruszyła ramionami — szkoda, że nie zabraliśmy całej baterii.
Przetwornica wraz z zasobnikiem ważyła niespełna sześć kilogramów. Przed wyruszeniem Potton zamierzał wyposażyć wyprawę w dwa pełne komplety. Ann i Batuzow zaprotestowali. Doszło do wymiany zdań. Nie chodziło tylko o swobodę ruchów. Przetwornica jest czymś w rodzaju podfotonowego miotacza laserowego. Strzelając w ten sam punkt z dwóch aparatów, osiąga się podgrzanie materii do temperatur gwiazdowych. Przeciwpole staje się wówczas bronią o straszliwej sile niszczącej. Zresztą, podobny efekt można osiągnąć przekonstruowując nieznacznie gniazdo kierunkowe tak, aby zogniskować wiązkę pojedynczego miotacza. To chyba zadecydowało o zwycięstwie Ann i Batuzowa. Potton, jako kierownik wyprawy mógł oczywiście przeprowadzić swoją wolę, ustąpił jednak zdając sobie sprawę, że w ich sytuacji i jeden aparat będzie wystarczająco kłopotliwym bagażem.