Zastanawiał się teraz, czy ulokować gruszkowaty zasobnik na plecach, czy powiesić przed sobą. W końcu zostawił go tak jak był, z tyłu, podciągnął tylko pasy i przesunął na bok stożkowatą kaburę.
Batuzow schodził powoli, rozglądając się i badając, przed postawieniem stopy, każdy kolejny schodek. Ściany wydzielały łagodne, bladoróżowe światło, wypełniające wszystkie zakamarki sporej, sześciennej komory. Wąskie stopnie, jakby zawieszone w powietrzu, pozbawione jakichkolwiek wsporników i bez poręczy, sprowadzały w środkowy punkt podstawy tego sześcianu. Dwie przeciwległe ściany, wschodnia i zachodnia, były gładkie i ślepe, w pozostałych dwóch widniały owalne wyloty korytarzy.
— Co to tak świeci? — spytała Ann, dotykając ostrożnie bocznej krawędzi stopni, a raczej muskając ją wierzchem rękawicy — czy to jest napromieniowane?
— Raczej zwykła zaprawa fotostatyczna — odrzekł zdawkowo Potton, lustrując perspektywę tunelu.
W tym momencie dało się słyszeć jakby ostrzegawcze brzęczenie. Cofnęli się odruchowo pod ścianę. Od litej powierzchni, nad ich głowami, odprysł nagle spory krąg. Z odsłoniętej w ten sposób niszy wypłynęła wieżyczka. Sunąc powoli powietrzem zmieniała pozycję, ustawiła się pionowo, szybowała coraz wyżej, zmierzając nieomylnie w stronę otworu szybowego, wreszcie zamknęła go z cichym mlaśnięciem.
— No, mają nas… — usiłował żartować Batuzow. Wszystkim zrobiło się nieswojo.
Okrągła klapa, zamykająca „schowek”, z którego wychynęła przed chwilą wieżyczka, wróciła na swoje miejsce. Jej krawędzie były tak idealnie dopasowane do otworu, że po upływie kilku sekund daremnie wypatrywali już jakiejkolwiek rysy w poświęcającej ścianie.
— Jak to działa? — mruknął po chwili Potton. — Widziałeś kiedyś coś takiego, konstruktorze?
Batuzow nie odpowiedział. W czasie lotu wieżyczki na próżno szukali wzrokiem jakiegoś ramienia, wysięgnika, czegoś, co by ją podtrzymywało i kierowało jej ruchami.
— No co, idziemy? — Ann postąpiła kilka kroków, spoglądając na nich zachęcająco — na północ czy na południe? — rozłożyła szeroko ręce.
— Proponuję zacząć od emitora — powiedział Batuzow, przechodząc przed Pottona — na południe.
Zanim zatrzymali komara w bezpośrednim sąsiedztwie głowicy wyrzutni, sprawdzili eksperyment Pottona. Okrążyli szerokim kołem podstawę ulatującej w przestrzeń wiązki szukając śladów podziemnych przejść. Stwierdzili, że istniała tylko jedna linia, odbiegająca od emitora. Wiodła prosto na północ. Przynajmniej ona tylko miała owe szyby, czy też stacje, znaczone wieżyczkami.
Batuzow przestąpił próg korytarza. Podłoga była jakby metaliczna, namagnesowane podeszwy przywierały do śliskiej powierzchni. Ann szła tuż za nim. Małą kawalkadę zamykał Potton, podtrzymując jedną ręką spód zasobnika.
Szerokość tunelu, mierzona w połowie wysokości jajowatych ścian, nie przekraczała dwóch metrów. Pomiędzy sklepionym stropem a głowicami ich kasków pozostawał dobry metr wolnej przestrzeni. W całej, niezbyt zresztą odległej perspektywie, zbiegającej się przed nimi w ciemniejszy punkt, jakby czerwoną gwiazdę, nie było śladu jakichkolwiek urządzeń, nisz, najmniejszych nierówności.
Idąc obserwowali bacznie alarmowe czujniki promieniowania. Rozbłyski sygnałowych lampek powtarzały się nie rzadziej, ale i nie częściej niż na powierzchni w okolicy emitora. Czy to dlatego, że wzrok przyzwyczajał się
powoli do oświetlenia, czy też, że w wąskim korytarzu ściany dawały więcej światła, wydawało im się, że robi s.ię coraz jaśniej.
W pewnej chwili idący przodem Batuzow przystaną) i dotknął końcami palców różowiejącej gładzizny ściany. Poczuł delikatne, ale wyraźne drżenie, jakby rezonans wibracji pracującego w głębi silnika. Odwrócił się na moment do Ann, ale nic nie powiedział, skinął tylko ręką, y/skazując perspektywę tunelu i ruszył dalej. W miarę posuwania się naprzód narastało głębokie, basowe dudnienie, jakie towarzyszyło im od momentu wejścia do podziemi. Pulsujący pomruk tłumił chwilami metaliczne echo kroków. Licznik wskazywał czterysta dwadzieścia metrów, jeżeli korytarz zmierzał rzeczywiście prosto w kierunku emitora, ten ostatni powinien być już blisko.
Batuzow stanął raptem jak wryty, po czym rzucił się do tyłu, wpadając na Ann.
— Uwaga! — jego okrzyk, rzucony dziwnym, wysokim głosem podjęły ściany, podając go dalej i dalej, w głąb korytarza. Potton usiłował się cofnąć, ale zawadził zasobnikiem o butle tlenowe Ann i utknął wpół obrotu. Spojrzał odruchowo za siebie i drgnął.
— Pod ścianę! — krzyknął, wyszarpując z kabury miotacz Głos nałożył się na dźwięczące jeszcze w podziemiu echo.
Byli w pułapce. Jakieś piętnaście metrów za nimi i w przedzie, w tej samej odległości, z głębi tunelu wyłoniły się płaskie tarcze, nieoświetlone, nieprzenikliwe, o kształtach doskonale odpowiadających poprzecznemu przekrojowi korytarza. Między ich krawędziami a owalem ścian nie można było wypatrzeć śladu szczeliny, rysy, przez którą mógłby się przecisnąć najmniejszy owad. Obie te pancerne, masywne grodzie zbliżały się do nich, zagarniając centymetr po centymetrze przestrzeń tunelu. Za minutę, dwie spotkają się, zewrą jak szczęki prasy w miejscu, gdzie stoją teraz ludzie.
Potton sięgnął gwałtownym ruchem do kontaktów spustowych, pochylił się nisko, skulił i… znieruchomiał. Obie przegrody zatrzymały się łagodnie, jakby z wahaniem.
Czekali dłuższą chwilę, nie śmiejąc odetchnąć, jak sparaliżowani.
— Teraz to naprawdę nas mają… — wykrztusił wreszcie Batuzow.
Ann dokonywała heroicznych wysiłków, by opanować drżenie kolan. W końcu dała za wygraną, przykucnęła gwałtownie, jakby padając. Potton, nie spuszczając wzroku z nieruchomej grodzi, rzucił krótko:
— Wstań. Wstań, Ann — powtórzył nieco łagodniejszym głosem. Batuzow wyciągnął do niej rękę.
— Znakomita cywilizacja — syknął po dobrej chwili Potton. — Metody, jakich nie powstydziłoby się nasze średniowiecze…
Ann podniosła się wreszcie z trudem, jak obarczona nadmiernym ciężarem.
— Przepraszam — powiedziała cicho — to idiotyczne…
Nikt się nie odezwał.
Nagle Batuzow pochylił się nisko do przodu. Zamykająca korytarz zapora drgnęła. Wyprostował się. To nie było złudzenie. Przegroda cofnęła się o kilka centymetrów, ale ruch był wyraźnie uchwytny. Powtórzył eksperyment, spoglądając tym razem za siebie, tam skąd przyszli. Kiedy wychylił ciało w kierunku marszu, zapora przybliżyła się nieznacznie.
— Poczekajcie — mruknął półgłosem — coś mi zaczyna świtać… — Ruszył nagle z miejsca i zrobił kilka kroków do przodu. Odwrócił się.
Od pewnej chwili spodziewał się tego, był właściwie pewny, a jednak nie potrafił wstrzymać wybuchu krótkiego, nerwowego śmiechu. Widok był rzeczywiście szokujący. Przegroda przecinała w połowie ciało Ann. Nic nie rozumiejąc wpatrywała się w niego rozszerzonymi oczami, tkwiącymi w zawieszonej w próżni, pozbawionej korpusu głowie. Potton był niewidoczny. Postąpił jeszcze krok do przodu i wyciągniętą sztywno ręką uderzył w poprzeczną zaporę. Nie poczuł nic. Dłoń przeszyła po prostu powietrze. Ruszył śmiało naprzód. Pojaśniało. Przed sobą miał już tylko długą perspektywę korytarza, zamkniętą małym jasnym punktem.