— Chodźcie! To tylko odbicie — zawołał, odwracając się, ale Potton stał już obok niego. W tej samej chwili z litej, zdawało się, ściany wychynęła spiczasta kopułka kasku Ann.
— Odbicie? — w jej głosie zabrzmiało niedowierzanie, zmieszane z mimowolnym podziwem — jak to odbicie?
— Dochodzimy do emitora — tłumaczył Batuzow podnieconym głosem — widocznie pole, ograniczające wiązkę, ma jeszcze jedną, zewnętrzną strefę. I tutaj właśnie przebiega jej granica. Tak jakbyśmy przeszli przez linię jakiegoś — szukał chwilę porównania — terminatora elektromagnetycznego — skończył z uśmiechem. — Załamuje po prostu promienie światła.
Potton zmarszczył brwi.
— W takim razie — mówił z zastanowieniem — tam, na powierzchni, powinno dziać się coś podobnego… cała wyrzucana wiązka powinna być otoczona taką „pancerną” rynną…
— Być może promienie słoneczne rozpraszają graniczny pas tej strefy… — odrzekł po namyśle Batuzow — a tutaj ekranizują ją ściany albo po prostu warstwy gleby. Może ci, którzy zbudowali korytarze, specjalnie „wyostrzyli” w nich kontury tej granicy, przeznaczając jej jakieś dodatkowe zadanie.
— To wszystko hipotezy — rzucił sucho Potton.
— Oczywiście — zgodził się Batuzow. — Bardzo możliwe, że te zapory nie mają nic wspólnego z emitorem. W każdym razie dla nas nie są groźne. Muszę przyznać, ze czułem się trochę głupio… — wyprostował się, oddychając głęboko. — Dałbym teraz nie wiem co za dobrego papierosa — zakończył.
— Niestety — zaśmiała się Ann — nie wymyślili jeszcze skafandrów dla palaczy. A szkoda, należałaby ci się nagroda… swoją drogą — rzuciła ironiczne spojrzenie Półtonowi — osobliwe to ich średniowiecze… nie uważasz?
Ten wzruszył tylko ramionami.
— Idziemy — powiedział szybko Batuzow. — Szkoda tlenu.
Stali na krawędzi gigantycznej studni czy szybu, o średnicy przekraczającej pięćdziesiąt metrów. Pod ich stopami otwierała się bezdenna głębia, pełgająca różową poświatą. Bez najmniejszego progu czy zabezpieczenia korytarz, jak ucięty nożem, wpadał w pionowe urwisko Jego otwór, gdyby patrzeć z dołu lub z góry, musiał się wydawać małym punktem w horyzontalnym pierścieniu szybu.
Środkiem, jak pionowa oś powietrznego walca, biegła opasła, zielonkawa rura. Pod stropem zwężała się stożkowato, wyglądało na to, że jej szczyt wystaje nad poziom gruntu. Była nim zapewne głowica emitora.
Ściany dygotały. W zamkniętej przestrzeni przelewał się, idący gdzieś z głębi głuchy, drążący nerwy grzmot.
— I co dalej? — spytał po dobrej chwili Batuzow. Nie czekając na odpowiedź dał krok do przodu, stając na samej krawędzi przepaści, tak że czubki jego butów znalazły się już poza linią chodnika. Ann pochyliła się odruchowo, chcąc go powstrzymać, ale jej wyciągnięte ramię zawisło w powietrzu. W basowy, wibrujący pomruk wypełniający każdy milimetr sześcienny szybu wmieszało się nagle delikatne granie, jakby gdzieś blisko ocknął się świerszcz. Wszyscy troje odruchowo unieśli głowy. Batuzow cofnął się gwałtownie. W ostatniej chwili. Skądś, z wysokości, jakby wyczarowany ze ściany wyłonił się pękaty, przezroczysty walec, nakryty kopulastym hełmem. Tkwiły, w nim smukłe, rozwidlone pręty. Cała ta konstrukcja, przypominająca szklaną kabinę, podpłynęła powoli, zamykając wylot tunelu i przywarła do jego krawędzi. Przezroczysta ścianka rozchyliła się, jakby zapraszając do środka.
Stali chwilę bez ruchu, nie wiedząc, co począć, wreszcie Półton sięgnął machinalnie do górnej kieszeni skafandra i wyjął małą, płaską tarczę uniwersalnego kalkulatora. Wpatrywał się w nią chwilę nieprzytomnym wzrokiem, jakby nie poznając, po czym poruszył bezradnie ramionami. Jego ręka trzymająca przyrządzik opadła bezwładnie. Miniaturowe wskaźniki, wbudowane w tarczę, były martwe. Nici, łączące ich podręczne analizatory z szeregami elementów scalonych w mózgu neuraksa prysnęły, kiedy przekroczyli próg podziemi. Byli zdani wyłącznie na własną wiedzę i doświadczenie. To ostatnie, choćby nie wiedzieć jak bogate, nie na wiele mogło im się tutaj przydać. Oczywiście istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że neuraks rejestruje w dalszym ciągu ich obserwacje i wnioski, w każdym razie jego sygnały zwrotne grzęzły w polach utrzymujących się wokół wyrzutni.
— Mamy windę — powiedział niepewnie Batuzow. Chwilę trwało milczenie.
Nagle Potton wysunął się zdecydowanie do przodu. minął Batuzowa i wkroczył do przezroczystej kabiny.
— Oszalałeś?! — Ann rzuciła się, żeby go powstrzymać, o ułamek sekundy za późno. — Przecież to także mogło być takie… odbicie! — Nie pomyślał o tym. Jednym podrzutem poprawił pasy podtrzymujące przetwornicę i tupnął kilka razy ciężkim, metalowym butem.
— Wygląda całkiem solidnie — powiedział z nutą przekory w głosie: Rozglądał się po szklanych ścianach szukając jakichś przycisków, manipulatorów, czegoś, co mogłoby pełnić funkcję aparatury sterowniczej. Nie znalazłszy odwrócił się i wyciągnął rękę do Ann.
— Wsiadacie?
Przekraczając próg korytarza Ann odruchowo zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, stała na przezroczystej płycie grubości, jak się zdawało, ułamków milimetra. Pod nią ziała tysiącmetrowa przepaść.
— Zobaczymy, co z tego wyniknie — powiedział z determinacją Batuzow. W momencie, kiedy podnosił stopę, by postawić ją za progiem kabiny, ciche brzęczenie, przywodzące na myśl granie świerszcza, urwało się raptownie. Półkolista ścianka od strony korytarza wróciła na swoje miejsce, zamykając szczelnie walec konstrukcji, nazwanej przez nich windą. Kabina ruszyła pionowo w dół, od razu nabierając szybkości.
— Poczekajcie! — krzyknął, jakby tych dwoje, zamkniętych w przezroczystej klatce, mogło mieć jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń.
— Zostań na górze — spadali już z szybkością pocisku i Potton nie wiedział, czy jego słowa docierają do Batuzowa — to jest widocznie dwuosobowe…
Wklęsła, pionowa ściana nie była tak jednolicie gładka, na jaką wyglądała z góry. W ułamkach sekund wyłuskiwali z jednolitych pasów, w jakie zlewały się lepiej oświetlone łuki urwiska, płytkie nisze, podobne do odwróconych mis. Sterczały z nich krótkie, grube pręty, przypominające lufy laserów. Dwa czy trzy razy mignęły jajowate plamy, zapewne wyloty korytarzy. Licznik Pottona wskazywał głębokość tysiąca dwustu metrów. Nagle szyb zaczął się gwałtownie zwężać. Kabina zwalniała niezmiernie powoli, mimo to płyta, na której stali, napierała na nich z rosnącą siłą. Z największym trudem utrzymywali się na nogach. Słup stanowiący oś studni był wciąż jednakowo szeroki, ale przybliżał się tak, że mogliby go dotknąć nią wyciągając nawet ramienia. Nie był to już upadek, opuszczali się teraz łagodnie, jak na spadochronie, wąską, pionową przecinką. Jeszcze kilkanaście sekund i ujrzeli pod nogami okrągłe, tarczowate dno. Kabina przyhamowała miękko i zatrzymała się. Bez jednego wstrząsu, wydając krótkie sapnięcie, jakby pneumatyków. Boczna ściana uciekła bezszelestnie, otwierając przejście do niedługiego korytarzyka. Za nim widniał fragment jakiejś większej niszy czy sali.
Ann zrobiła dwa kroki w kierunku wyjścia i zawahała się.
— Wychodzimy?
Potton obrzucił nieufnym spojrzeniem przezroczyste ściany kabiny.
— Miejmy nadzieję, że to tutaj zostanie… — mruknął — poczekaj lepiej, aż wrócę…
— O nie — przerwała, przechodząc do korytarza — nie mam ochoty na samotną podróż w tym kieliszku.
Wzruszył ramionami i poszedł za nią.
Łoskot grzmotów, przewalających się jakby w całym skalnym miąższu planety, był niemal namacalny w powietrzu. Ściany drżały konwulsyjnie, osłony akustyczne ich skafandrów stały się bezradne. Czujniki promieniowania pryskały gwałtownym, białym światłem. Rzecz charakterystyczna, także i tutaj, w bezpośrednim sąsiedztwie pracujących agregatów czy reaktorów, częstotliwość alarmowych rozbłysków nie była większa niż na powierzchni. Odpryski twardego promieniowania przenikały równie rzadko przez pierwsze warstwy ekranów co pr/ez tysiącmetrowej grubości pokłady geologiczne. Wystawiało to znakomite świadectwo konstruktorom tych ekranów, równocześnie jednak mówiło wiele o niewiarygodnej wydajności i mocy zainstalowanych przez nich źródeł promienistej energii.